Anita Jarzyna: Ze śmiercią na kolanach
Wojciech Kass, Wiry i sny, Biblioteka „Toposu”, Towarzystwo Przyjaciół Sopotu
„Czasem wiersz jest łagodnym / budzeniem do snu” – powiada Wojciech Kass. W „Wirach i snach”, jego najnowszym tomiku, niekiedy budzi się chłopiec, który przypomina sobie imiona dawnych znajomych ze szkoły (w sąsiadujących utworach: „Na słoninie wiszą sikorki”, „Czyjś oddech” i „Z dziennika”). W „Brązach” – ten chłopiec z „wczoraj” coraz rzadziej śni, że ucieka przed wielką falą, teraz, coraz częściej,
kiedy otwiera oczy
śni leśną aleję
z suchych liści
na której jest oddalony,
przygarbiony, siwy
z rękami w kieszeniach.
W „Miejscu zabaw” ten sam ktoś, już nie-chłopiec, mówi, że boi się przebudzić jeszcze niebezpieczniej, po stronie śmierci.
A śmierć w wierszach Kassa jest jak mały chłopiec z „dzisiaj”, synek, który w „Altanie”, nic sobie z tego nie robiąc, wbiegał w dorosłą rozmowę o „zmierzchu bogów”, czyli sprawach ostatecznych i „co rusz porywał kawał ciasta i wybiegał na trawę / a za nim wyżeł na czterech, skocznych łapach”; to trochę chuligan wdrapujący się na kolana, wymuszający czułość:
Piszę o śmierci
przeciw śmierci
Czasem zasypia mi
na kolanach
Synek, nie-synek, śmierć w „Kołysance Wojciecha Kassa” nie okrada jednak z życia; symetryczna do tej jest równie krótka „Kołysanka Andrzeja Sosnowskiego”. Brzmi w niej zupełnie inny smutek i dotkliwa daremność samej kołysanki (po prostu poezji?), przypisanej zakładnikowi śmierci: „Piszę o śmierci / dla śmierci / śnię muzykę kości / lodu w szklance / a wolałbym rzepak, ugier”. Powiedziałabym, że w niewielkiej przestrzeni między tymi utworami autor stopniuje przemijanie, jak w poprzednim tomiku – „Gwieździe głóg” – stopniował poziomkę i świt, a w „Wirach i snach” jeszcze w trzech innych utworach: zawias, osobę i lód.
Mówi Kass o nieżyjących przyjaciołach i że za chwilę będzie umierać stara suczka Bryza, opisana w liryku o tytule jak modlitwa do psiego Boga – „Który warczy”; mówi w króciutkiej „Pieczęci ignorancji”, która jest tym, o czym opowiada, że wiersze również umierają lub nawet rodzą się kalekie:
Wiersz ten był za słaby, aby przeżyć
abym chciał go zapisać
przeczytać na głos, wiele razy przeczytać
i wykreślić słowa nieme, głuche
podpórki na fasole jak mawiam do bliskich mi dusz.
Życie mieści się w spacerach z synkiem, w bliskości zwierząt i krajobrazów – z nich wyrasta ten tom poety-kustosza Muzeum Gałczyńskiego, położonego w bardzo zielonym, malowniczym Praniu. Życie, najintensywniej doświadczane, mieści się także w chwili poczęcia wiersza (z „Prószącego światła kamienia”), również tego później wykreślanego i w przedziwnie krótkich w tym tomie zetknięciach z istotami żeńskimi – i kotkami, i suczkami, i kobietami – które zawsze są nieprzeniknione, obecne zaledwie dyskretnie (jak obserwowana z daleka pasażerka autokaru w przedostatnim utworze tomu „Pomachaj chusteczką tej, której nie widzisz”).
Może dlatego w całej książce pojawiają się tylko dwa erotyki, ustępują miejsca wierszom-zapisom snów i tym o przygodach synka (dominujące „my” tomiku należy do ojca i syna); pierwszy, od razu reminiscencyjny, o tęsknocie za „centrum łóżka” (tak zatytułowany), wszystko, co w nim erotyczne objęte zostało jednak elipsą:
Myślę o tym widoku za oknem,
w który wpadam wprost z przebudzenia,
o podwórzu, głogach, dębach…
Dlaczego widać coraz mniej?
Bo otwieram oczy oddalony,
bliżej skraju niż środka łóżka.
Kiedy obejmowałem moją ukochaną
widziałem więcej, także wschód słońca.
„Pocałuj w usta światło” erotykiem jest właściwie tylko na początku, dalej przechodzi w liryczną opowieść o poetyckim dojrzewaniu, opowieść wciąż zwróconą do miłosnego „ty”: „kąpię się (…) w twoim lutowym świetle (…) // To ono prowadzi mnie / od samego początku / i prószy w tobie naszych synach, snach”, ale najpierw otwarcie z randką, która zaskakuje tym, jak odświeża znaną miłosną topografię:
Idźmy na randkę, żono…
Dziś tylko sprawy małe,
tak małe jak grosz, guzik
papierowa serwetka, którą obracasz w palcach
jakby to był gryps od zdobywcy
nowej ziemi.
Tak małe jak twoje znamię
to po robaczku, na południowy zachód od pępka.
Wiersze Kassa w ogóle często zbudowane są z takich wtrąceń („Posłuchaj marzeń mojego synka: chce mieć ogródek, sadzić / kapustę i marchewkę, hodować szmaragdowe motyle i króliki, / które wypuści w las” w „Tak się schowałeś, że nie potrafisz siebie znaleźć”) i kompozycyjnych złamań, jedno z nich, w wierszu „Piłka i motyl” jest miejscem odkryć i przewartościowań:
Kopiemy z synem piłkę,
górne podania wychodzą mu koślawo.
Do czasu, bo nie tylko w grze czeka go rutyna.
Jechaliśmy na rowerze, a on pyta
– Dlaczego motyle wlatują w szprychy?
Ale to on wplątuje się im w skrzydła.
Te synkowe epifanie, najważniejsze w tomie, chętnie nazwałabym zwiastowaniem odwróconym, syna ojcu, narodzonego o śmierci.
Do najciekawszych cech poetyki Kassa należą tytuły wierszy. Nierzadko wynajduje je tak, że długo są tylko sobą, piękne frazy emancypują się z utworów, raczej nie powtarzają w nich. „Modlitwa o łagodność rosiczki” (podobnie „Wiry i sny”) właśnie w ten sposób pozostaje na zewnątrz, choć jest już w niej zapisana beznadzieja niespełnienia skumulowana we fragmencie przedostatniej strofy długiego, dygresyjnego wiersza:
Ile bym dał za jedną wisienkę powiada wielorybnik w fabule
Mellvilego, po czym umiera z metaforą w ustach, która
z rubinowym bąbelkiem śliny przenosi się na zewnątrz śmierci
i wędruje przez miasta, ludzi, krajobrazy.
Kass – powtarzam – pisze z metaforą na kolanach. Syn, sen, śmierć. Tym razem bez stopniowania.