15 gru

Wznieciłem pomnik, trwały jak świeca

Krzysztof Lipowski, Miód i wosk, słowo/obraz terytoria

Czarna okładka powieści Krzysztofa Lipowskiego, „Miód i wosk”, nasuwa na myśl niepamięć. W niej pojawia się obraz, zaledwie kontur kobiecego profilu, jak mgliste wspomnienie w czterech odsłonach, gdyż z tylu opowiadań składa się ten nieduży tom.
Pierwsze z nich, najdłuższe, „Biała koszula ojca”, jest konstrukcją, w którą wpisane są trzy kolejne. Narratorem jest jeden z synów, asystujący przy śmierci tego, na kogo czyha już anioł śmierci i kto stanowi centrum tego świata, jego podstawę, ideał, prawdę. Dopiero wokół tego jednego, najważniejszego wspomnienia, tkane są inne z urwanych nitek pojedynczych opisów. Tworzą się słupy graniczne, będące równocześnie granicami Gdańska przedwojennego, a między nimi przestrzeń z jego sklepikami, świątyniami i zakładami czeladniczymi. Miasto ożywa w pamięci. Niespodziewanie wdziera się w nią czerwień chowanego w szafie materiału z krzyżem, na wierzch wypełza niemiecki ład, kanciasta mowa i wszechobecne portrety fürera. Historia przyśpiesza, już nie spowalniają jej śródtytuły i ilustracje z podpisami umieszczonymi jak w muzealnym katalogu na osobnej stronie, i znacznie mniej słów potrzeba, aby odtworzyć zapis wszelkich wydarzeń, które pozostawiają wątpliwości, gdyż nagle urywają się lub skrywają za symbolicznymi opisami.
Galopujące słowa skracają fragmenty dla akcji nieprzydatne, ale jednak istotne, bo określające bohaterów. A jest ich wielu: ojciec, niewinny jak biel jego koszuli, milcząca matka, manipulująca nią Tante Truda, uwielbiający kobiety Stryj Hieronim, gasnący student teologii Paul i jego siostry – Cecylia i „Zastygła w brązie” Lisa. Między nimi toczą się walki, będące cieniem tych, które szarpią zewnętrznym światem.
Cały ten rodzący się w bólach niepamięci świat jest nietrwały – skazany na zagładę, jak świat ludzi, którzy go zamieszkują. Desakralizacji ulegnie i synagoga i żydowskie płyty nagrobne, którymi wybrukują ulice, a zadepczą je równo stawiane niemieckie buty. Ale i echo kroków i błękit mundurków dziewcząt z Bund Deutscher Mädel przeminą, bo tutaj nie ma nic stałego, co nie mogłoby stać się czymś innym.
To właśnie chce przekazać nam Thomas, bohater ostatniego opowiadania, „Zbierający popiół”, a może i sam autor. Choć wojna mu już nie zagraża, nadal bezpośrednio na niego oddziałuje. Konstytuuje go tamten chaos, w którym tkwią źródła dzisiejszych niepowodzeń, wątpliwości, rozłamów i niepokojów.
Lipowski w pierwszym opowiadaniu zdradza swe nauczycielskie wykształcenie. W usta chłopca wkłada zdania proste, wciąż nawiązujące do zapamiętanych szczegółów. Jest on jednak uczniem pilnym i w następnych opowieściach czyni wyraźne postępy, rozszerzając monologi o sferę duchową i przemyślenia. Introspektywizm pozbawia jednak stałości, a jej brak rezonuje, wpływając na jasność opisu, który traci na pewności i kategoryczności. Trudno powiedzieć, kto wygrywa w tym rozrachunku: prawda czy narodowe żale?
Tytułowy, spływający z gromnicy wosk kapie na kartki. Wreszcie gasną emocję i krople tężeją. Zostaje obraz, co podświetlony tylko na okładkę rzuca cień przeszłości. Nieraz zdaje się, że w migotliwym świetle kontur Lisy porusza się, jakby znów czytała ostatni, rozpaczliwy, na froncie pisany list Paula: „Ja jeszcze żyję, ja jeszcze żyję, ja jeszcze żyję!”.