30 mar

Tytus Kaleta: Dyptyk

I
Żołnierze obserwowali wioskę ze wzgórza. Tropikalny deszcz bombardował ich spięte oblicza drobnymi kroplami. Jeden z mężczyzn nosił oficerską czapkę, a na jego ramionach spoczywał długi płaszcz przeciwdeszczowy. Podniósł lornetkę, starając się namierzyć dogodny obraz zabudowań znajdujących się parę kilometrów stąd. Klingą spojrzenia wbił stalowe oczy w powiększone obiekty. Tymczasem reszta oddziału, wymęczonego, zdziesiątkowanego kalejdoskopu ludzkich istnień, stała nieporuszona kilka kroków za plecami oficera, wystawiając się na pastwę siekących drobin, które wylewało na nich zachmurzone szare niebo. Ich zamarłe ciała zatrzymane pośród zimnych okruchów tropikalnego deszczu, nienawistnie wyjącego wiatru i przesyconej zieleni egzotycznych lasów, wystawione były na otaczające obojętnym wężowiskiem siły natury. Za chwilę miał się rozlec równie obojętny głos z mechanicznej otchłani krótkofalówki oficera, głos z zaświatów należący do (bodajże) człowieka, który spokojnym rzeczowym tonem, miał wydać im konkretne polecenia dotyczące wioski. Ten głos szybował ponad morzami i oceanami, unosząc się delikatnym lotem gołębicy wprost ku zgromadzonej grupie, stając się przy tym ich fatum. Kilka zaszyfrowanych zdań wypowiedzianych do jednego z oczekującej gromady, miało zamienić lodowate krople sunące z nieba w płonącą stalową ulewę pieczętującą los żywych i umarłych. Dziesięć dusz przeznaczono do tej chwili, by stały się świadkami sprawiedliwości.
– Co z nimi, do cholery – mruknął oficer, starając się zapalić papierosa. – Pieprzona centrala. Gówno ich obchodzimy.
Mężczyźni nasłuchiwali przywódcy, zastanawiając się, jak długo jeszcze będę musieli oglądać zabudowania znajdujące się wiele metrów pod nimi oraz niczego nieświadomych chłopów. Wszyscy zapomnieli już o właściwym celu przybycia w to miejsce, o dawniejszych wyobrażeniach, ambicjach i pasjach; każdy zamierzał wyjść stąd cało. Właściwie nie za bardzo nawet wierzyli w powrót do domu. Po prostu nie chcieli stać. Nie chcieli już patrzeć.
– 3-5-4, 3-5-4, słyszysz mnie? – zasyczała krótkofalówka, przenosząc zebranych na powrót w dziejowość życia.
– Tu 3-5-4, odbiór – krzyknął do urządzenia podekscytowany oficer.
– Po przedyskutowaniu sytuacji z górą postanowiono rozpocząć operację Tyfon. Powtarzam, operacja Tyfon rozpoczęta – prowadził beznamiętne sprawozdanie oniryczny głos, czający się gdzieś poza światem obecnym.
– Zrozumiałem – odpowiedział oficer. – Rozpoczynam operację Tyfon – rzekł, odwracając się w stronę swoich podwładnych i znacząco podnosząc głos przy ostatnim wyrazie.
– Wykonać. Bez odbioru – zazgrzytał głos, znikając.
Wszyscy stali przez chwilę w całkowitym bezruchu. Wiedzieli, co mają robić – wytoczyć dwa ukryte niedaleko działa artyleryjskie i ostrzelać nimi wioskę, a przy okazji odpalić race, zwabiając lotnicze posiłki, mające zbombardować uprzednio ostrzelaną osadę.
– Wszyscy słyszeliście, co mamy robić, prawda? Ruszać się! – wykrzyknął oficer, wprawiając w ruch dziesięciu żołnierzy. Tylko rozkaz posiadał życiodajną siłę. Milczenie oznaczało albo pokorę, albo śmierć. Ostatnio kierowało się ku drugiej opcji.
Nagle z szeregu wystąpił szczupły mężczyzna. Zdecydowanym krokiem ruszył w stronę oficera, po czym jego chuda dłoń schwyciła płaszcz dowódcy. Pozostali żołnierze przerwali krzątaninę, obserwując całe zajście w pełnej zdumienia ciszy. Oficer wbił stalowe spojrzenie w przeraźliwie rozwodniony błękit oczu szeregowca. Wystająca spod zbyt dużego hełmu twarz była zacięta i wykrzywiona w grymasie gniewu. W pierwszym odruchu oficer próbował uwolnić się z sideł uścisku, jednak po krótkiej szarpaninie zabrakło mu tchu. Jego twarz zaczerwieniła się ze złości, a wyraźnie zarysowane tętnice w okolicach szyi zaczęły pulsować wegetatywną melodią nienawiści.
– Smith, co wy sobie jaja robicie?! – zasyczał przywódca, przechodząc w krzyk. – Na miejsce, ALE JUŻ!
Żołnierz stał nieporuszony, wpijając palce w bark oficera i uważnie mierząc go wzrokiem. Smith, wychudzony blondyn, o zaciśniętej kwadratowej szczęce, wzmocnił uścisk i wycharczał:
– Człowieku, do kurwy nędzy, tak po prostu zrównamy ich z ziemią? Zastanów się!
– Wracaj na miejsce, żołnierzu! – ostrzegawczo powiedział oficer, ponownie starając się wyzwolić spod siły podwładnego. Reszta oddziału szybko dobyła karabinów, mierząc w Smitha. Laserowe punkty otwarły się obietnicą rany na jego korpusie oraz czole. Byli gotowi zmienić czerwień w gorący szkarłat krwi. Smith nawet się nie obejrzał.
– Jesteś zdecydowany po prostu spalić ich żywcem, nie mając ku temu żadnych powodów? Na tym polega służba? – zapytał szeregowiec, mrużąc oczy.
– Służba polega na uległości, żołnierzu. Tam w dole chodzą żółtki, które dawały schronienie partyzantom. To właśnie oni zamordowali naszych kompanów i to właśnie przez nich tkwimy na stoku tej góry. Zrozumiano? Przez tych zasranych mongołów!
Drobny mężczyzna nadal trzymał oficera w dziwnej mocy swoich żylastych ramion. Przez chwilę słychać było tylko jęczący wiatr i pomału mijającą ulewę, przechodzącą w delikatne siąpanie. Czerwone punkty na ciele żołnierza zaczęły się nerwowo chwiać, błądząc losowo po jego sylwetce.
– To nie są argumenty. Nie dla mnie – wycedził Smith. – Przystanę na wszystko, osobiście zasiądę za działem, ale pod jednym, cholernym warunkiem.
– Nie bądźcie śmieszni, szeregowy – żachnął się dowódca. – Wasze życie jest zagrożone. Jak trzeba będzie, zostaniecie tutaj rozstrzelani. Będziecie pieprzonym sitem, zrozumiano? Marsz do szeregu, a zapomnę o tym i jeszcze załatwię wizytę u polowego psychiatry. Nie wytrzymujecie napięcia, Smith – perorował oficer, z każdym słowem wyraźnie nabierając animuszu.
– Wszystko zrobię, do wszystkiego się dostosuję, pójdę nawet pod sąd wojenny, ale musisz mi obiecać jedno, oficerze: nim przystąpimy do operacji, wyślesz mnie tam na zwiady. Jeżeli znajdę choć dziesięciu niewinnych, postarasz się anulować rozkaz.
– Jesteś szalony! Sam doskonale wiesz, że nie mogę na to przystać.
– W porządku, niech znajdą się chociaż cztery niewinne osoby, to porozmawiasz z centralą.
Pozostali żołnierze ze zdziwieniem obserwowali, jak oficer coś rozważa w swojej głowie, a stalowy uścisk ich kompana zaczyna się rozluźniać. Po chwili przywódca wydał rozkaz:
– Nie mierzyć w nas! Schować broń!
– Ale, panie oficerze… – rozpoczął niepewnie Jake, wygolony na zero Murzyn będący wyborowym snajperem kompanii.
– Słyszeliście, co rozkazałem, czy mam was wszystkich udupić za nieposłuszeństwo? – ryknął oficer. Wśród westchnień zdziwienia oraz ulgi żołnierze zaczęli chować broń, aż laserowe punkty na ciele Smitha zniknęły.
– Posłuchajcie, żołnierzu – zaczął spokojnie przełożony. – To, o co prosicie, jest nonsensowne. Nawet tych czterech nie jestem w stanie ocalić.
– W takim razie proszę cię o możliwość zachowania przy życiu chociaż jednego. Jeżeli udam się na zwiady i będę miał niezbity dowód tego, że jest choć jedna osoba nieświadoma lub niepopierająca całego zajścia z ukrywaniem partyzantów, wtedy pomówisz „z górą”. I tak bazujemy na plotkach oraz domysłach.
Oficer zasępił się. Odwrócił głowę w stronę wioski, zmarszczył brwi i zastygł.
– W porządku, Smith – westchnął. – Pójdziesz tam osobiście, zachowując wszelkie możliwe środki ostrożności. Pamiętaj, jeżeli trafisz w ich żółte łapy, nie będziemy tracić czasu na odbijanie cię. Operacja Tyfon przebiegnie zgodnie z planem. Zrozumiano?
– Tak jest, panie oficerze – odpowiedział szeregowy w parodii posłuszeństwa, puszczając przedramię dowódcy.
– Macie chwilę, aby się przygotować. Nim skończę palić tego papierosa – tu mężczyzna zręcznie obrócił w palcach sztukę Marlboro – wy będziecie już schodzić na dół uzbrojeni i zakamuflowani. Jasne?
– Jasne – odpowiedział szeregowiec, tonując burzliwe ogniki mącące przejrzystą toń niebieskich oczu.
– Ja z nim pójdę – powiedział Jake, robiąc kilka kroków na przód.
– W porządku, panowie. Pośpieszcie się. Nie mamy całej wieczności – zadecydował oficer, wzniecając drobny płomień z metalowej zapalniczki. Kwadrans później grupa żołnierzy obserwowała dwóch spośród nich, schodzących w dół zbocza ku nędznej wiosce zagubionej gdzieś pośród lasów, gór i bagien.

3-5-4 3-5-4
Tu 3-5-4 odbiór
Jaka sytuacja
Operacja Tyfon zakończona powtarzam Operacja Tyfon zakończona pomyślnie
Meldujcie się do bazy Przedstawcie raport Bez odbioru

Smith czuł potężny powiew żaru i woń napalmu. Wraz z resztą towarzyszy wędrowali na sam szczyt góry, by tam oczekiwać transportu powietrznego. Kolejne eksplozje płomiennym bukietem wykwitały parę kilometrów za nimi, przyprawiając żołnierzy o drżenie ciała i mdłości. Oficer popędzał oddział, rozkazując nie zostawać w tyle, jednak Smith zignorował nakaz, przystanął i obejrzał się za siebie.
Dopiero teraz skojarzył zniekształcony przez fale radiowe apatyczny głos, wydobywający się z otchłani cywilizacyjnych osiągnięć, z drobnym płomieniem zapalniczki przywódcy, który obecnie rozrósł się w monstrualny, wściekle ryczący pożar sprawiedliwości, zbierając obfite żniwo grzechu, nie tylko pośród azjatyckiego zdrajcy, ale również – jak przypuszczał – pośród nich, wykwalifikowanych ludzi zachodu, uciekających przed własnoręcznie wznieconym ogniem słuszności.
Nie słysząc nawoływań kompanów, szeregowy Smith stał na zboczu góry, obserwując rozgrywający się spektakl zmagań naturalnego żywiołu z ludzkim. Na jego mętnej tafli wzroku ponownie zapłonęły ogniki, tym razem jednak zimne i nienaturalne. Poczuł, jak chłodny strumień oblewa mu twarz.
Stał pośród spalenizny i szumiącej dżungli. Mimowolnie oblizał kąciki ust, czując na języku smak soli.

II
Ahmad otworzył oczy. Za oknem świtało, a mieszkanie wypełniała cisza. Nie pamiętał swoich snów. Wiedział tylko, że były niepokojące. Wyjrzał za okno – na małych i wąskich uliczkach jako pierwsi dzień rozpoczynali drobni handlarze, krzątając się i wypakowując towar. Czas, by to zrobić – przeszło mu przez myśl. To musi rozegrać się teraz. Inaczej nic z tego. Inaczej nie dam rady.
Mężczyzna zmrużył oczy pod świetlistym dotykiem słońca, nieubłaganie sunącemu ku zenitowi. Od dziecięcych lat wyobrażał je sobie jako palące oko Boga – rozwartą źrenicę gorejącej pieśni gniewu i miłosierdzia. Ten swoisty wzrok absolutu najbardziej manifestował się pośród parnych pustynnych krajobrazów, bacznie obserwując tych, którzy się właśnie na nich znaleźli. Także dzisiaj słońce miało być świadkiem pewnego wydarzenia. Ahmad wzdrygnął się na samą myśl o milczącym osądzie, którego może dokonać ukryty w promieniach Bóg. Zaraz jednak skarcił siebie za baśniową wyobraźnię, zaciemniając żaluzje.
Jego żona jeszcze spała. Nie mówił jej, co zamierza zrobić. Wiedział, że nie zrozumiałaby tego. I choć mogła być mu całkowicie uległa, nigdy nie zaakceptowałaby czynu, którego dzisiejszego dnia się dopuści. On sam starał się za bardzo o tym wszystkim nie myśleć. Prawo serca, względem wielu innych, donioślejszych praw, jest prawem drugorzędnym. Prawo serca nie zbawia, nie ocala – częstokroć miesza i zaburza odbiór rzeczy ważniejszych.
Nalał sobie wody do szklanki, po czym łapczywie ją wypił. Przewidywał, że ten dzień będzie wyjątkowo upalny. Zapłonie pustynia. Zapłonie dusza. Zapłonie oko rozszerzające się wraz z obecnością ludzką poprzez kosmos.
Zajrzał do pokoju piętnastoletniego Aty, swojego jedynego syna. Chłopca spowijał kamienny sen. Ahmad delikatnie uśmiechnął się, obserwując dziecko przez zniekształcające obraz łzy. Pierwszy raz w życiu musiał być tak opanowany. Jeszcze nie zdarzyło mu się wybuchnąć. Pamiętał, jak bardzo starali się z żoną o niego. Czekali kilka długich lat, nim w końcu jej łono wypełniło życie. Ata stał się ich jedynym bogactwem, jedynym dziedzictwem. Nigdy nie rozpieszczał chłopca, ponieważ było to obce temu, czego oczekiwano od roli ojca. Biali ludzie potwornie ulegali własnym potomkom. Dlatego ich dni były policzone. Nawet ich Chrystus musiał ulec woli Ojca. Kim oni są, ci zabawni mieszkańcy cywilizacji zachodniej? Zachowują się jakby świat już należał do nich. A przecież z pokolenia na pokolenie zaprzeczają jedynej realnej sile czającej się we wnętrzu człowieka – życiu. Ahmad słyszał, że w wielu państwach Europy młode pary wolą hodować psa bądź kota zamiast spłodzić potomka. Zawsze tylko kręcił głową, słysząc podobne wiadomości. To wszystko brzmiało jak brednie. Jedynie szaleniec mógł nie dostrzec, że dziecko jest największym darem, na jaki stać rodzaj ludzki. Ata w przyszłości, tak w sercu, jak w duszy i lędźwiach, miał nieść Ahmada przez wszystkie pokolenia zrodzone z woli Allaha. Mężczyzna był o tym przekonany, a jego wizja nieśmiertelności zamiast w zaświatach, osadzała się na genotypie jedynego potomka.
Aż do dziś. Bowiem tego ranka Ahmad czuł, że jego życie dobiega końca. Słabe nasienie wykiełkowało po latach oczekiwania martwym życiem. Tego dnia miał zabić własnego syna.
Byli świadkowie na to, że młodzieniec zadaje się z Zachodnim Szatanem. Już dwie kryjówki partyzantów zostały wykryte, a wielu mężnych bojowników straconych. Ahmad należał do miejscowego ruchu oporu, lecz jako skromny sklepikarz nie rzucał się za bardzo Diabłom w oczy. Zawsze mierzyli go czujnym wzrokiem, kiedy przechadzał się ulicą. Na razie to był ich jedyny kontakt, co mu odpowiadało. Jednak młody Ata znał trochę ich heretycką mowę, paląc z żołnierzami najeźdźcy papierosy. Ahmad nie uznawał takich wybryków i nieraz młodzian ponosił z jego ręki zasłużoną karę.