30 paź

Tadeusz Sobolewski: Wyspa (fragment)

Wiatr chodzi po sosnowym lesie. Szumi ciężko i lekko. Bałtyk też szumi po środku wyspy. Głęboko w lesie jest się na pełnym morzu.

Tomas Transtromer (tłum. Zygmunt Łanowski)

2 lipca 1998 roku. Szwecja — Gotlandia. Na ścianie dworca morskiego w Nynashamn mapa z odwróconym obrazem — morze jako ląd. Fragment środkowego Bałtyku obramowany brzegami. W środku — Gotlandia.
Na nabrzeżu stoi młodziutka, ledwo opierzona mewa, czeka, przebiera nóżkami,szary tułów, głowa w kropki. Przed nią zatoka, na niej ruch, kajaki, motorówki, mewy, kaczki. Nasza mewa rozgląda się, czasem przysiada na swoich cieniutkich nóżkach jak na płozach. Obserwujemy ją z Anią. Na drugim brzegu modrej zatoki skały, zielone świerczki na skałach, nieliczne domki. Pejzaż bergmanowskich „Wakacji z Moniką”. Przypomina mi się czekanie w kolejce, z rodzicami, gdzieś na wakacjach, w dzieciństwie. Uczucie, że mi się nie należy, gdzieś tam wcześnie wpojone, do dziś dręczące. Że nie odrobiłem lekcji. Ale to nic, za chwilę „Patricia Olivia” zabierze nas do Visby.
Nieobyty z morzem, dopiero teraz odkrywam, że powierzchnia morska ma na sobie jasne i ciemne smugi, kanały, archipelagi. Widać je w słońcu. Na horyzoncie — sztuczne lądy, widma wybrzeży.

* * *

Wieczorny spacer po Visby, po rozmowie w kuchni z Rosjanką Saszą i Norweżką Anną Gretją. Uliczka miniaturowych domków, idąca ku gotyckiej bramie. I te wystawy okien, nie zasłoniętych. Na parapetach — kamyczki, lichtarze, doniczuszki, jabłka — czerwone obok zielonego. Czyste kompozycje. Za nimi głębia oświetlonych pokojów. Na drewnianym łóżku para, objęta jak na nagrobku, biali, nieruchomi. Matka z córeczką, grają w jakąś grę. Kot z dzwonkiem na szyi mija nas,
nie ucieka.

* * *

Rano biegam po uliczkach z aparatem. Japonka z plecakiem pojawia się nagle, jak w filmie Jarmuscha „Mystery Train”. W ciszy trzaska mój zenit, fotografuję okienka. Ona rozgląda się na skrzyżowaniu uliczek. Nachyla się do krzaka róży, wącha i dalej rozgląda się, niezdecydowana.

* * *

W Domu Tłumacza, gdzie mieszkamy, jest pan Carolus z Finlandii. W mocno powiększających okularach, ostrzyżony na jeża. Wyraża się z intelektualną poprawnością. Na widok Ani mówi:
— Moje zmysły zarejestrowały pani obecność, zanim ją dostrzegłem.
Kiedy Ania wąchała herbatę, zauważył niby żartem:
— Żeby sprawdzić, czy nie trucizna?
Sam na obiad je chleb, popija oranżadą. Mówię mu o pięknych oknach, jak wystawy.
On:
— Jest jakaś sprzeczność między dawną hanzeatycką świetnością tego miasta a jego dziecinnym charakterem dziś.
Trafił, z tą dziecinnością, „klaunadą”, jak mówi.
Telefon zadzwonił w biurze.
— Może do nas? — patrzymy na siebie z Anią pytająco.
— A może to mnie ominęła jakaś życiowa szansa? — mówi pan Carolus z błyskiem okularów.
— Jest taki komiks szwedzki „Pan Cut” („cut” po angielsku, jak ucięcie głowy — wyjaśnia). W jednym z odcinków pan Cut ma sen, że dostaje nagrodę Nobla i kiedy odbiera ją z rąk Jego Wysokości, z całą siłą gryzie króla w rękę. Tak, jest w człowieku wiele sił samoniszczących, agresywnych — ciągnie profesorskim tonem. — Choć oczywiście można było powiedzieć, że pan Cut protestował przeciwko opresji, skostnieniu obyczajów…

* * *

Pani Sasza, rosyjska tłumaczka, opowiada o upałach w Moskwie i o tajfunie, który był jak przejście hord Mamaja. O jedenastej wieczór stali w oknach, niebo było rozświetlone błyskawicami. Przez zasłonę wody widać było latające gałęzie drzew, fragmenty reklam.
— To było piękne. Jak z filmów Tarkowskiego.

* * *

Czytam o pirackim imperium Wikingów, gdzie „życie było zdominowane przez wodę i komunikację wodną”. XIII wiek, szczyt rozwoju Visby. Niemiecka kolonia. Dopiero od XVIII wieku Gotlandia przechodzi do Szwecji. Przedtem — duńska. Stopniowa marginalizacja Visby. Opis początku upadku miasta — widzieli statki przepływające i nie zatrzymujące się w porcie, który autor nazywa bałtyckim Nowym Jorkiem.

* * *

Lena pochodzi z Rygi. Szwedko–Niemko–Łotyszka.
— Miałam kiedyś wizję — opowiada. — To brzmi patetycznie, wiem, ale mnie się naprawdę wydało, że Gotlandia jest najlepszym miejscem dla spotkania kultur. Tak powstał dom pisarza i tłumacza.
— Wielu ludzi przenosi się na Gotlandię z lądu i każdy coś wnosi, spłaca tym, co przyniósł ze sobą.

* * *

Dowcip Saszy o Żydzie Rabinowiczu, wyjeżdżającym z Rosji do Izraela. Długo starał się o pozwolenie, w końcu je dostał. Poleciał. Ale wrócił. Potem znów się starał. I znów wrócił. Za trzecim razem pytają go, po co wyjeżdża, skro zaraz wraca:
— Tu i tam gówno, ale podróż jaka interesująca!

* * *

W bibliotece znajduję rocznik, relację Selmy Lagerloef z podróży do Jerozolimy i szwedzką książkę o współczesnym Izraelu, który musi porzucić dawne utopie, żeby zachować życie — utopie dotyczące Żydów i Palestyńczyków. Muszą chcieć utracić Ziemię Obiecaną, po to, żeby ją odzyskać jako ziemię, za którą raczej będzie się żyć, nie umierać.
W tym samym artykule mowa o dwóch nordyckich marzeniach, spełnianych w Izraelu: religii i państwie opiekuńczym. Religia to dla nas kościół w niedzielę, ale marzenie — to Jerozolima. Państwo opiekuńcze to praktyka ubezpieczeń społecznych i wysokie podatki. Ale marzenie — to izraelski kibuc.

* * *

Nasz Fin w sobotnie rano wkracza do kuchni:
— Chciałem was ostrzec przed owadem, który lata w pierwszym pomieszczeniu. Jego ukąszenia mogą być niebezpieczne dla alergików. Usiłowałem go złapać, ale się nie dał.
Potem, gdy robiłem zdjęcie widoku za oknem:
— Wie pan, że zdjęcie Jego Wysokości mogłoby przynieść panu niewyobrażalne zyski?

* * *

Przed katedrą Świętej Marii w Visby, nieopodal naszego domu, kobieta opala się na nagrobku.

* * *

Mewy, wielkie jak gęsi, grzebią w kubłach na śmiecie za murami Visby.

* * *

Pierwszy pisarz szwedzki, dominikanin Petrus de Dacia, tworzył w Visby, w tutejszym klasztorze.

* * *

Widok sprzed naszego domu: pierwsze co, to drzewo z koroną na tle morza. Morze, widziane z podwyższenia, wygląda jak szara ściana. Na lewo od drzewa — ogromny kształt kościoła, gotycki, jasny, ażurowy, jak statek spuszczany w morze. Na lewo od kościoła widać przystań promów, właśnie biały prom odpływa do Sztokholmu. Linia horyzontu przecina przystań, kościół, drzewo — wszystko na nią nawleczone, wzięte pod wspólny mianownik.

* * *

Estonka nie chce mówić po rosyjsku. Podobnie Basia z Krakowa. Lena–Łotyszka, mieszkająca na Gotlandii, zastrzega się: to nie Szwecja! Zwłaszcza młode narody, dobijające się swojego miejsca, swojej niezależności, bardzo uważają na formy. Przestrzegają tabu. My jesteśmy w tym szczęśliwym położeniu, że nie zwracamy na to uwagi. Mówimy tutaj po trochu wszystkimi językami, jakimi możemy się porozumieć. Po rosyjsku bardzo chętnie. Być może nie przywiązujemy wagi do tego, że język ma duszę, że naród ma duszę. Czujemy się tu indywidualnościami, a troszkę obywatelami świata — język to tylko przypadłość.
Postawa Ewy Kuryluk, która chciała za wszelką cenę wkorzenić się w język obcy. Kiedyś takie miejsce, jak ten dom na Gotlandii, służyło spotkaniom narodów, ludzi reprezentujących swoje narody. Dziś ludzie pochodzący z różnych narodów spotykają się na płaszczyźnie czysto ludzkiej, ponadnarodowej. Jesteśmy cywilami.

* * *

Estonka weszła do kuchni, gdzie Konstantin i Sasza rozprawiali po rosyjsku. Nalała sobie mleka do musli. Rosjanin zaczął przed nią wysławiać uniwersytet w Tartu. W latach 60. i 70. wszystko, co nie mieściło się w Leningradzie, uciekało do Tartu. Łotman był nauczycielem ojca Konstantina. Estonka wysłuchała tego wszystkiego, powiedziała, że rosyjski jest dla niej za trudny i wyszła.

* * *

Notatki z muzeum w Visby.
„Rodvisl i Rodalv wystawili te kamienie na pamiątkę trzech synów poległych podczas wyprawy za granicę. Boże, wspomóż ich dusze. Bóg opuszcza tych, którzy Go opuszczają… Ravn zginął na porohach Dniepru… Niech św. Michał wspomoże Botraifa i Ajbjoerna… w wiosce na dalekim południu… Rodbjoern wyrył te runy tak dobrze, jak umiał…”
Skarby Wikingów: angielski penny sprzed 1000 roku, denar rzymski z II wieku n.e. i dirham z Taszkentu, srebrniki z Nowogrodu, fenigi z Mainz.
Cały świat, gotowy, skończony, elegancki, świat, o którym się tyle wie, gdzie przenikają się religie i symbole. Jak dziś. W jednym zakładzie kowalskim wybija się krzyżyki i pogański młot Thora (trójca bóstw nordyckich: Odyn, Thor i Freja).
Kolorowe stroje — damski, zapinany na 3 spinki z brązu: dwie jako guziki do ramiączek, trzecia spinająca grubą chustę. Szyszak kompletny od stóp do głów. Szkielet z grubym śladem złamania na prawym ramieniu — tak samo, jak u mnie.
Świat wodny Wikingów. Ich terytorium stanowiło morze. Rzekami docierali do krańców ówczesnego świata: Renem do Padu i do Adriatyku. Dźwiną do Wołgi, Wisłą i Bugiem do Dniepru, dalej do Azji Środkowej.

* * *

1029 — chrzest.
1164 — osiedlenie się na Gotlandii cystersów z Rzymu, pierwszy klasztor.
1225 — po raz pierwszy pada nazwa Visby.
1250 — początek budowy murów, które stoją do dziś.
1313 — król szwedzki siłą chce narzucić Gotlandii podatki.
1525 — Lubeczanie palą Visby.
1566 — flota duńsko–lubecka tonie pod Visby (obraz uwieczniony na nagrobku w katedrze).
1645 — Gotlandia staje się szwedzka.

* * *

Kamienne groby Wikingów w kształcie łodzi. Łodzie jako trumny.

* * *

Kiedy jestem w pokoju, w obu oknach widzę przechodzących ludzi i okna sąsiednich domów. Wszystko blisko. Domy malutkie. Tuż obok katedra. Ruiny kościołów. Cała przeszłość wydaje się bliska, na wyciagnięcie ręki, na wyjrzenie przez okno. Jak te wnętrza, do których zaglądam, przechodząc ulicą.
Życie na Gotlandii wydaje się przejrzyste, przez obecne formy przezierają dawne, w większym stopniu niż gdziekolwiek indziej. Tak jak przez pola na wsi przezierają ślady dawnych gospodarstw „z czasów Chrystusa”, jak mówi przewodnik. Czyli z ery żelaza.

* * *

Ania wraca wieczorem z biblioteki, która mieści się w sąsiednim domku.
— Zawsze chciałam znaleźć się w labiryncie i znalazłam!
Szukała półki „Gotlandia”, znalazła atlas ptaków, ale trudno było ze szwedzkich podpisów rozeznać, co jest drozdem, a co szpakiem. Szukała dalej: odkryła przewodnik. A obok, przy komputerze, pod zdjęciem Julii Hartwig, numer „Gotlandskt Arkiv” na okładce miał zwielokrotnione labirynty, przypominające przekrój mózgu ludzkiego.

* * *

Wycieczka do labiryntu, jest tuż za murami miasta. Lena prowadzi nas dłuższą drogą, ścieżką między wapiennymi skałkami, koło starego pieca do wypalania wapna, potem koło „golgoty”, miejsca powieszonych. Zeszliśmy do szosy. Pod lasem zamajaczyło poletko kamieni i grządek — jakby zapuszczony ogród z rabatkami. Labirynt sprzed 2000 lat, jeden z wielu, jakie są — okazuje się — w całej Europie, także w Szwecji, Estonii, Rosji.
Zaczęliśmy z Anią iść do wnętrza. Potem biegiem wracaliśmy pomiędzy grządkami.
— To wiedza zapomniana, utracona — mówi Lena.
Labirynt jako dojście do wiedzy.
— Do połączenia z tamtym światem — dodaje Ania.
Siedzimy przycupnięci na brzegu labiryntu. Rozmawiamy o religiach. Przy stole, na skraju lasu turyści jedzą śniadanie.
— Dobrze jest kultywować własne tradycje, wchodzić z nie w głąb i tak znajdować połączenie z duchowością — mówię.
Lena:
— Ale czasem trudno rozpoznać, co jest nasze własne. Tradycja rodzinna wcale nie musi być tym, co najbliższe. Własną rodzinę się często porzuca.
— Tak jak kościół katolicki w Polsce — dodaje skwapliwie Ania — w którym to, co transcendentne, pokryte jest tym, co narodowe, historyczne, polityczne.
— Nie wszyscy muszą mieć do wszystkiego dostęp.

* * *

Podoba mi się sposób, w jaki Lena mówi o kamieniach runicznych, że mają kształty „falliczne” albo kształty grzybów. I sposób, w jaki Ania, kiedy kąpaliśmy się w tym straszliwie zimnym morzu, zawołała: płyniemy do tamtego mola! To przypominało jej inne zawołanie ileś lat temu na wakacjach w Lubomierzu, od czego poszło nasze sekretne porzekadło: „na hali!”. Nie o słowa chodzi, ale o ten śmiech, tę energię.

* * *

Zbliża się rocznica urodzin Bergmana. Osiemdziesiąta. W telewizji szwedzkiej dają jego mniej znane filmy i spektakle: „Godzina wilków”, „Po próbie”. W filmie „Hańba” o trzeciej wojnie światowej zdjęcia kręcono w Visby, widać katedrę i nasz dom. Podobno na wyspie Faroe mieszkańcy dla zmylenia turystów, którzy chcą zobaczyć posiadłość Bergmana, wskazują złą drogę. Powiedział publicznie, że pogoni kijem każdego obcego, kto zbliży się do jego domu.

* * *

Runy. Najpierw były wielkie, trzymetrowe kamienie z solarnymi symbolami, swastykami, spiralami, rozetami. Potem zmalały i zaczęły się na nich pokazywać obrazy wielopoziomowe, przedstawiające ten świat i świat Walhalli. A potem kamienie urosły jak grzyby i pokazały się na nich napisy runiczne. Te, które oglądamy w muzeum, są odtworzone za pomocą promieni podczerwonych.

* * *

Wracamy z wyprawy do labiryntu. Biegnąc tam, do środka po wąskiej ścieżce między kamieniami, pomyślałem jednak o powodzeniu moich prac. Więc jednak — rodzaj modlitwy? Poczułem świętość, o której nie mam zamiaru rozpowiadać. Ania trochę zgorszyła się, czy zawstydziła, kiedy w kartce do Justyny i Marka opisałem, że przyjęła komunię w luterańskiej katedrze w Sztokholmie, i to z rąk kobiety–biskupa.

* * *

Od strony miasta, pod wieczór, wraca pan Carolus. W berecie, w podwójnym płaszczu (na jasny nałożony ciemny, gumowy). Niesie dwie identyczne torby z zakupami. A w nich, jak zauważyła Norweżka, wszystkiego jest po dwa.

* * *

Ania opowiada Lenie o jeżu, który szedł wieczorem środkiem uliczki, i którego  przenieśliśmy do ogródka.
— Jeż jest symbolem Gotlandii. Każdy szwedzki region ma swoje zwierzę. Jeż i bluszcz.

* * *

W rozmowie z Leną pan Carolus śmieje się swoim intelektualnym ha–ha: „Sartre, Gide, ha–ha–ha!”.

* * *

Moje obawy co do własnej niewiedzy lub nie pamiętania faktów, o których się kiedyś uczyłem, rozwiewa myśl, że nawet Pan Jezus nie działał do końca świadomie, choć znał Pismo na wylot. Ale nie znał filozoficznych konsekwencji swego działania, swojej wiary.
My, ludzie, wytracamy w życiu tę umiejętność bycia sobą, której nabyliśmy jako profani, we wczesnej młodości, kiedy wydawało się nam, że „wszystko wiemy”. Moja wewnętrzna samowiedza jest zagłuszana, odkąd pracuję w gazecie. Dziennikarstwo wymaga wiedzy gotowej, nie tej przemieszanej z moimi wyobrażeniami, ugniatanej razem z tą cienką pajęczynką osobowości, którą nieustannie wytwarzamy.

* * *

Na trawniku pod murami dominikańskiego kościoła towarzystwo z głośnymi okrzykami gra w „kijki”. Dwie drużyny rozstawiają po cztery klocki, które się zbija kijkami. Po środku stoi rzeźbiony słupek. I jeszcze jeden klocek, do którego się celuje. Popijają przy tym białe wino, w torbie brzęczą butelki.

* * *

Goran Rosenberg, autor „Ziemi utraconej”: „Głównym celem mojej książki jest przedstawienie idei Ziemi Obiecanej jako konceptu utopijnego, który na tysiąclecia opanował myśl Zachodu. Ten koncept jest zakorzeniony w myśli żydowskiej. Stamtąd został przeszczepiony do chrześcijaństwa, a z chrześcijaństwa przeszedł do socjalizmu i komunizmu, czyli do świeckich utopii racjonalistycznych. Jest to związane z wyobrażeniami o końcu historii…”

* * *

Lena o Gotlandii: moja Ziemia Obiecana.

* * *

Selma Lagerloef w 1901 roku przyjechała do Jerozolimy śladem szwedzkich chłopów emigrantów, którzy założyli tam swoją kolonię, żeby być bliżej Chrystusa, kiedy przyjdzie drugi raz na Ziemię.
„Jerozolima, nawet jeśli będzie kiedyś bogatym miastem, nigdy nie będzie szczęśliwa, beztroska, jak inne miasta”.
„Miasto Boga”.
„Atmosfera Jerozolimy płonie od religii, wszyscy tu doświadczyli jakichś cudów, nawet najspokojniejsi stają się fanatykami, wrzuceni pomiędzy różne sekty. To nie jest przyjemne miasto, ale ciekawe jest widzieć całe społeczeństwo złożone z fanatyków”.
Najpiękniejsze, co widziała Selma Lagerloef w Palestynie, to „tłumy chłopów rosyjskich, pielgrzymujące przez kraj…”
Yerushalaim, najpiękniejsza nazwa, jaką można nadać miastu, czytam u Svena Kaerupa Bjoerneboe („Yerushalaim”), „yeru” i „shalem”: bojaźń Boża i pokój.
Spotkały się tam „trzy religie, wierzące w jednego Boga, ale nie tego samego Boga.
Jednego, wszechmogącego, wiecznego, ale nie tego samego!”.

* * *

Ania po przeczytaniu przewodnika po Visby od razu wydaje recenzję. Są tam historie osób, wydarzenia historyczne, ale podane bez patriotycznej nuty, w duchu nowoczesnego pacyfizmu. Nawet wojny, w których „nasi” zwyciężali, przedstawione są jako straszne. Jest tam historia Petrusa von Dacia, mnicha z Visby, jego korespondencji z mistyczką z Niemiec, z Kolonii. Petrus był początkowo jej przewodnikiem duchowym i spowiednikiem. Później korespondowali ze sobą — ich listy były publikowane jeszcze w średniowieczu i są pierwszym szwedzkim dziełem literackim. Najstraszniejsze wydarzenie w dziejach Visby: wymordowanie przez Duńczyków dwóch tysięcy okolicznych chłopów, którzy byli żeglarzami i kupcami, byli dla nich konkurencją handlową. Rzezi dokonano w 1361 roku na oczach miasta Visby. Mieszkańcy patrzyli na to z murów. Duńczycy weszli do miasta i postawili na rynku trzy wielkie beczki, które miały być napełnione jeszcze tego samego wieczora zlotem, srebrem i klejnotami.

* * *

Jedziemy na wyspę Faroe. W zagajniku mijamy kamienne miejsca, jak po wypalonych ogniskach, porośnięte fioletowymi kwiatami. To pola grobowe Gotów, z czasów piramid egipskich. Ania mówi: nie masz wrażenia, że tu na każdy kamień patrzy się jak na zabytek?
Nic tu nie ginie — od prehistorycznych grobów, aż do kowadeł i gwoździ z kopalni wapnia, którą zwiedzaliśmy solennie jako zabytek. Zachowane domki robotników: rozsuwane drewniane łóżka, zegar, który wciąż chodzi i rozłożone na stole kolorowe pisma szwedzkie z 1939 roku.

* * *

W autobusie wycieczkowym czytam „Rozmowy poufne” Bergmana. Zmaganie z Bogiem, prawdą i wolnością. Równocześnie patrzę na przewodniczkę wycieczki, która gada przez mikrofon. Starsza pani mówi gotlandzką gwarą, autobus się śmieje z jej anegdot, bije brawo. Ja chwytam za aparat, bo wydaje mi się, że mijamy prehistoryczny cmentarz. Pełno tu tego. Ale nie, to tylko czyjeś podwórko, na nim wyrzucona wanna.

* * *

Ania wieczorem:
— Widziałam piękną rzecz! Na tle tarczy zachodzącego słońca, statek. Co dzień wieczór morze nadaje jakieś obrazy, nieustanny kalejdoskop. To żaglowiec nagle wypłynie, to niebo się otworzy i promienie, jak na obrazach stworzenia świata, reflektorowym słupem padają na wodę. A to znów czerwień rozlewa się secesyjnymi plamami, jak z Muncha albo Sichulskiego.
Piękno sprawia, że przy nim zwykłość staje się godna uwagi, widzimy formę każdej rzeczy. Dlatego, kiedy jest się w nowym, bardzo pięknym miejscu, jak tu, ma się ochotę fotografować byle co: chodnik, rynnę, krzak na tle ściany, krawędź lasu, bo na tę zwykłość promieniuje sąsiadujące z nią piękno morza, nieba. Ucieka się od piękna w stronę zwykłości. Bo wszystko ma swoją formę, sztuką jest dostrzec w najmniej sprzyjającym kontekście formę czystą.
Dostałem kiedyś od Mirona rękopis notatki Henryka Stażewskiego z jego wystawy — tłumaczy tam genezę jednej swojej kompozycji abstrakcyjnej, złożonej z kilku, nieregularnie ułożonych linii, leżących jak bierki, rozrzucone na stole. W rzeczywistości były to deski leżące gdzieś przy drodze, namoknięte wodą, w bezbarwnym, bezkształtnym
pejzażu polskim.

* * *

Na wernisażu prac Marie Louise Ekman spotykam uczestników naszego „turnusu”. Jest Rosjanin Konstantin, z którym dziś rozmawiałem dłużej. Nie jest bufonowaty, jak mi się zdawało na początku. Jest synem leningradzkiego profesora, ofiary antysemickiej czystki końca lat 40. Sam był na Kołymie w latach 1981–82, na podstawie fałszywego oskarżenia (podrzucono mu marihuanę). Mówi o szkodliwym, jego zdaniem, sołżenicynowskim widzeniu Rosji: zła władza, dobry naród. I o tym, jak trudno mu zapisywać swoje doświadczenia teraz, kiedy to się zbanalizowało i ludzie znudzili się już literaturą łagrową. Ale nie było dotąd filmu o łagrach, tak wyraźnego, przyswajalnego dla świata, jak niezliczone filmy o obozach hitlerowskich.
Na wystawie zobaczyłem Ewę, anglistkę z Polski, której córka uciekła z duńską sektą Humana i o mało co nie wyjechała do Afryki, pracować dla dobra ludzkości.
Był też Francuz, tłumacz Schnitzlera, mały, siwy, przypominający profesorów z powieści Verne’a (podał Konstantinowi przy kolacji ulotkę wycieczkową „Nautilus”). I był Carolus, w pustej salce, przy cyklu agresywnych obrazków usłyszałem jego śmiech: ha–ha.
Przy kolacji omawialiśmy wystawę. Opowiadałem Carolusowi, że do Muzeum Sztuki prowadziły mnie trzy dziewczynki. On zaraz przypomniał, że takie chichoczące dziewczynki pojawiają się w „Procesie” Kafki.
— A pani nie było — zwrócił się do Ani. — To pani jest podejrzana! Ha–ha!

* * *

Na murze koło Baltic Center pojawił się napis: ha–ha.

* * *

Ingmar Bergman, „Rozmowy poufne”. Pięć spowiedzi. Temat jak z Dostojewskiego: czy Chrystus jest prawdą? U Bergmana jest on prawdą o miłości, ale też o wolności człowieka.
„Chrystus, kiedy został stracony przez ukrzyżowanie, odszedł z tego świata, przestał istnieć” — mówi proboszcz Jakub do młodej Anny, która odmawia konfirmacji. On ją w taki właśnie sposób zachęca, wychodząc naprzeciw jej niewierze.
„Powiada się wprawdzie o pustym grobie, o aniele, który rozmawiał z kobietami, o tym, że Maria z Magdali spotkała Chrystusa i mówiła z nim, że Mistrz odwiedził swoich uczniów i pozwolił Tomaszowi dotknąć ran, ale wszystkie te ewangeliczne przypowieści, pisane ku pokrzepieniu serc, nie mają nic wspólnego z cudem największym (…). Pomyślcie — mówił Piotr do reszty uczniów, kiedy po śmierci Chrystus zebrali się w wieczerniku: nie tak dawno temu Mistrz nas przypadkiem zobaczył, zawołał każdego z nas po imieniu i kazał iść za sobą. Wybrał nas, każdego z osobna i wszystkich razem, ponieważ wiedział, albo mu się tak zdawało, że będziemy głosicielami Jego nauk. Piotr spojrzał kolejno na swoich przyjaciół, wymawiając ich imiona. Było ich jedenastu, jako że Judasz się powiesił, ten, który być może najbardziej był Mistrzowi oddany , i który postanowił zemścić się, sądząc, że został opuszczony. Pamiętacie, jakimi słowami Mistrz nas do siebie przyzwał? »Pójdźcie za mną, a uczynię was rybakami ludzi«. Po słowach Piotra siedzący w ciemnościach przyjaciele odczuli ogromną ulgę. Zapalili lampki, nalali sobie wina i ustalili, dokąd każdy z nich się uda, by wypełnić misję. I dokonał się cud. W ciągu dwóch lat chrześcijaństwo zagościło na terenach położonych nad morzem Śródziemnym, aż po północną Francję. Miliony ludzi stało się chrześcijanami, gotowymi znosić prześladowania i tortury.
— Tak.
— Tak to jest. Tak wygląda cud. I tego się trzymam. Niegodziwości, jakie się popełnia w imię miłości, to dzieło człowieka, niezbity dowód naszej wolności w dopuszczaniu się wszelkich możliwych zbrodni (…). Komunia to rodzaj poświadczenia, ma nam przypominać o współuczestniczeniu w cudzie”.

* * *

Prawda jako wartość. Ale wypowiadana przez bohaterów Bergmana prawda o braku miłości nie jest pełną prawdą.

* * *

Polski wieczór. Urządziła go Ewa, jak się okazało, żeby się wszystkim pozwierzać o swojej trudnej sytuacji życiowej. Nieuleczalnie chory mąż, były milicjant. Ich awantury, w których pies stawał w jej obronie. Córka, ta, która o mało nie uciekła
z sektą. Matka w domu starców. Z tematu rodziny przeszła na kompleksy byłych „komuchów”. Jak to się stało, że wszyscy daliśmy się w tę rozmowę wprowadzić?
W końcu doszło do beznadziejnego pytania, czy faszyzm był gorszy, czy komunizm? Konstantin i Sasza też się w to wciągnęli i mówili całkiem poważnie, że może nie warto było Rosji pokonywać Hitlera. Antysemityzm w Rosji nie był tak otwarty, jak w hitlerowskich Niemczech, ale istniał. Matka Saszy wracała w 1948 roku z Ameryki. Czekał na nią, o czym nie wiedziała, nakaz aresztowania. Nie dopłynęła, bo statek spłonął. Ojciec Konstantina wyrzucony z uczelni w 1949 roku.
Tymczasem Ewa uparcie dowodziła Rosjanom, że gdyby żyli w Niemczech hitlerowskich, to by nie przeżyli, więc teraz nie powinni narzekać. Było to wszystko okropne, czułem, że ona — tak strasznie po polsku — brudzi eksterytorialną atmosferę gotlandzką i ducha tego domu, ochlapuje nas swojskimi brudami, wchodzi z buciorami do wnętrza problemów, których nie da się w ten sposób rozstrzygać, doświadczeń, których nie da się osądzić, ani porównać.
Zostaliśmy w końcu we troje, Niemka Angela, Konstantin i ja. Angela jest z Lipska.
Opowiedziałem jej o swoim pobycie w Lipsku w 1979 roku, o kościele św. Mikołaja z egipskimi kolumnami, o słuchaniu mówionego przez tłum Ojcze Nasz w bachowskim Thomaskirche.
— Jak tu pięknie — westchnęła Angela z byłego NRD. — Jutro będzie deszcz.
Na stole dwie świece paliły się jak pochodnie, wysokim płomieniem. Świtało. Grała z płyty „muzyka w starym Gdańsku”. Nic już nie mówiliśmy. Dzwon w katedrze zadzwonił trzy razy. Dzień zamajaczył za oknem — tu noce są krótkie, prawie białe. Za oknami świat taki ciekawy, zobaczony z pudełka pokoju jak z wnętrza camera obscura.

* * *

Dziś na spacerze z Anią do labiryntu podziwiałem kształty drzew, układ łąki, ścianę lasu, tam, niedaleko ruin leprozorium św. Gorana. Zapach liści dzikiego czosnku był tak intensywny, że kojarzył się z gównem. Białe baldachimy kwiatów czarnego bzu, który tu wszędzie rośnie. Drzewa poddane nieustannemu wiatrowi od morza, o przyczesanych wiatrem koronach. Siwe krzaki jałowca. Kolorowe, płożące się roślinki, czerwonawe mchy. Karłowate, powyginane sosenki.
Nagle wchodzimy na cmentarz, rajsko położony, z kamiennymi tablicami, albo po prostu głazami z wyrytym nazwiskiem, rozrzuconymi na trawiastym zboczu, usianym stokrotkami, nad strumieniem. Szum drzew. Brzęk żelaznej furtki, jak uderzenie dzwonu.
W zielonych pelerynach oboje z Anią biegamy po labiryncie. Bardzo szybko wchodzi się do wewnątrz, potem jest się wyrzucanym niespodziewanie na zewnętrzną orbitę i znów, spiralnie dąży się do środka. Pomyślałem, że labirynt to droga, jaką odbywamy również w życiu, na co dzień. Tylko że ta droga jest ułożona w sensowny kształt, ma cel, jest przez kogoś zaplanowana — przez Panią Labiryntu, panią świata podziemnego. Ale może i nasza droga jest takim labiryntem, który ma swój zaplanowany sens do odkrycia?

* * *

Barbara widziała, idąc do kościoła, Carolusa w czarnej pelerynie na białym, długim płaszczu, w berecie. Powiedziała o nim księdzu, że to znany poeta. Słyszał o nim. Chce go poznać. Carolus mówi, że koresponduje z pewną lady z Danii, ale nie wierzy w możliwość bezpośredniego kontaktu między ludźmi. Rysują sobie obrazki.

* * *

Melancholia „Siedmiu samurajów” Kurosawy, oglądanych tu w telewizji. Kiedy na koniec w wyzwolonej wiosce odzywa się wesoła pieśń zbieraczy ryżu, czuje się smutek. Zginęli samuraje. Ich plan obrony wsi przed bandytami był częścią jakiejś wielkiej, nie kończącej się walki ze złem. Ofiarą.
Mifune, żołnierz samochwał, który dorasta do bycia samurajem i ginie bohatersko, wynosząc dziecko z płonącego młyna, mówi tajemnicze słowa: to moja historia! Tak, jakby identyfikował się z uratowanym dzieckiem i samego siebie w ten sposób ratował. Jest w tym idea reinkarnacji. Ale czy nie ma ona czegoś wspólnego z chrześcijańską ideą zbawienia przez ofiarę?

* * *

Nad ranem sen o filmie, który nakręcają koledzy mojej córki Justyny. Jest to film anarchistyczny, jakieś prowokacyjne akcje, aktorzy wprowadzeni między ludzi. Pod bramą jakiegoś państwowego urzędu, nocna scena. Jestem z moją mamą, którą trzymam za rękę, a ona za mną kuśtyka. Jak tu wrócić przez lotnisko do nas na Bołtucia? Ale widzę biały kabriolet, a w nim dwie arcybiskupie tiary. Oficer dyżurny daje mnie i mamie „papieski samochód”. To trzeba filmować! — wołam do ekipy. Ale nie mam prawa jazdy, więc truchtem, czy to pchając samochód, czy też w środku przebierając nogami, jak w dziecięcym teatrzyku, wracamy z mamą do domu tym kabrioletem. I tam mam znów przemowę do młodych: chcecie zmienić rzeczywistość, ale ona nie da się zmienić! Wystarczy ją tylko obserwować. Że na przykład ty — zwracam się do dziewczyny — stoisz na jednej nodze jak palma.

* * *

Jest tu woda mineralna, która nazywa się HWILA.

* * *

Idę sam przez drugi kraniec wyspy. Dwie turystki — Szwedki? Angielki? — pytają mnie na leśnej drodze koło prehistorycznej góry kamieni Uggarde: czy to droga do Ronehamn?
O, nie — mówię. — To jest droga prosto nad morze.
— Na plażę?
— Do krów. A do Ronehamn chyba tędy.
Patrzę na mapkę z mojego przewodnika, czy po drodze nie ma jakichś zabytków z epoki brązu. Innych kup kamieni. Ale nie.
— To jest droga — pokazuję — na Botę, Halor, Alarne, Ronehamn.
— Ale to nudne — mówią panie.
A mnie wcale nie było nudno. Odkąd skończył się film w aparacie, widoki zaczęły rzucać się w oczy.
Zbierałem twarde, wysuszone, słodkie poziomki rosnące na kopczykach. Droga całkiem biała. Dwie białe taśmy kolein, biegnące wśród zagajników. Za nimi, pod słońce wyłania się Uggarde — piramida kamieni. Niskie chmury, kłaki chmur idą z wiatrem przez płaski, kamienisto–jałowcowy pejzaż. Pasy cienia i światła. Ze szczytu kamiennego usypiska widać pas morza za sosnowym laskiem. Idę tam zaciszną dróżką i czuję chłodny powiew od wody. Lasek przechodzi w łąkę, na której jak głazy leżą krowy. Za nimi pas zatoki, błękitny, a za nią, na drugim brzegu, przez pnie sosen zanurzonych w wysokiej trawie, widać ścianę domu. Jak z „Ofiary” Tarkowskiego. Bo to tu było kręcone. W tych okolicach. Tylko brakuje tego nawoływania pasterskiego, lapońskiego „jojku”. Badawcze spojrzenia czarno–białych krów i byczków, z żółtymi metkami w uszach.
Miałem pojechać do Bergmana na Faroe, pojechałem do Tarkowskiego. Myślę o nim, kiedy wiatr, który nieustannie dziś wieje, przygina gałęzie drzew i krzaki — to wygląda jak „duch” ze „Zwierciadła”. Ale nie ma ducha. Wywiało cudze duchy. Wywiało ze mnie w tym momencie kult Bergmana, kult Tarkowskiego. Właściwie z niechęcią myślę o „Ofierze” i kabotyńskim geście jego bohatera, Aleksandra, który podpala swój dom, nie zapominając włączyć do tego chińskiej muzyki na adapterze. Tylko końcowy obraz drzewka — hieroglif jego korony na tle wody — zostaje. Ale czy sam, na swoją miarę, nie przeżywam tu, na tym gotlandzkim wietrze, na bezludziu — jakiegoś ogołocenia?

* * *

Nie ma ducha na kopcu kamieni. Fotografuje go z dołu, na leżąco, żeby uzyskać wrażenie ogromu. Może te prehistoryczne kopce, to nie piramidy, tylko po prostu kamienie zebrane na budowę okolicznych murków? A może rodzaj wieży, żeby widzieć, co na morzu? Czy jednak święta góra do kontaktu z mocami?
Rolnik w kombinezonie, który wyszedł z wymuskanego domku, mówi mi, jak iść dalej. Zdziwiony, że tak sam, bez celu, że nikt na mnie nie czeka w miasteczku Eko.
Na tym wietrze, pod spojrzeniem krów i na widok mijanych pracujących ludzi, rozprasza się skojarzony z tą okolicą egocentryzm Bergmana, Tarkowskiego. Zostaję sam ze sobą.
Jeszcze kurczowo trzymam się tego pejzażu, zbieranych po drodze pamiątek, kwiatków. Ale skrzyp dębu pod uderzeniem wiatru nasuwa ni stąd, ni zowąd, myśl o trumnie. Tak, właśnie o tym. Coś z tego, co Ania w muzeum w Visby nazwała kontemplacją szkieletów.
Tu byli ci, tutejsi, z czasów kamiennych usypisk. Idę po ich drogach. Z obu stron nie rowy, jak u nas, ale wrośnięte w darń kamienne ogrodzenia, oplecione drzewkami, krzaczkami, dziką różą, dębiną. Mech, krwawnik, błękitna cykoria. Kamienne umocnienia wydają się monumentalne, przez swoją dawność. Za nimi — złocista trawa albo niska pszenica, żyto. Na białą drogę spada mi pod nogi ulęgałka urwana przez wiatr. Piórko. Studnia za płotem kamiennym — o, to byłoby do sfotografowania. Bladozielona perspektywa łąki. Tkwiące na niej, jednakowo nieruchome kamienie i krowy. Dalej ciemne owce. Też do foto. I ta skoszona łąka, na której leżą jak białe kokony, ubrane w plastik, walcowate snopki. Pola, poprzedzielane płotkami z epoki brązu. 3000 lat.
I co? Panuje czas teraźniejszy. Mrówczy, kolektywny wysiłek. „Kolektiv komunikation” — na przystanku autobusu.
Myślę o tym — i niech te banały mnie nie kompromitują, jak to pierwszy raz przechodzę, tak jak kiedyś pierwszy raz byłem młody — myślę więc, że kiedyś inaczej rejestrowałem widoki. One mnie jakby witały, zaskakiwały, coś otwierały. Otwierałem świat. Młodość jest stanem naturalnym, otwierającym. Teraz inna faza. Robię nałogowo zdjęcia, jak panienka zbieram kwiaty i jagódki, pamiątki tej „hwili”, którą chcę zatrzymać. Kiedyś mogłem dodać do tej chwili moje słowa, takie, jakie się nasuwały, a ona i tak była, trwała. Teraz mimo słów, mimo zdjęć, nie jestem w stanie jej zatrzymać. Chwila pędzi.
Gorzkie wchodzenie w starość — powolne, bo niewiele jeszcze jej zapowiedzi, poza tym, że siwieje mi wąs. Co wypracowałem takiego, co pozwoli mi osłodzić tę gorycz?
Czy jakieś „dzieła” by ją osłodziły? Pewnie o tyle, o ile zapraszałyby do dalszych dzieł, nie stworzonych, przedłużając młodzieńcze oczekiwanie. Taka gorycz jest w dużym stopniu narzucona przez innych. Wynika z oczekiwań, jakie inni mają wobec mnie (tak mi się wydaje), a których (jak sądzę) nie spełniam. Jakbym wciąż jeszcze nie dojrzał do swojego wieku. Wciąż jestem obiecujący. Trochę doskwiera mi ten stan, jak poprawka w szkole, z którą warunkowo tylko przeszedłem do następnej klasy. Jak to ominąć, przyjmując, że robię tyle, na ile mnie stać? Jak zlekceważyć niedobre samopoczucie?
O jedno się modlę — abym mógł dalej, bez względu na perspektywę wieku, beztrosko móc coś dawać innym (chociaż swój entuzjazm). Tyle, ile umiem. Ile mogę. Bo skoro nie chciałem być „kimś”, muszę zostać już sobą do końca. Skoro nie chciałem być „dojrzały”, muszę pozostać młody.
Nieumiejętność zatrzymywania zdań, opinii, faktów — ten permanentny brak pamięci — nie wyklucza zdolności spojrzenia, jak teraz, na liście jesionu na wietrze. I nie jest to pożegnalne patrzenie. Ja ten jesion wciąż witam. Ze zdolności witania zjawisk, witania świata, ludzi, zdarzeń muszę czerpać swoją zapowiedź wieczności. Z tego, co momentalne.

* * *

Erik Nylen, „Stones, ships and symbols” (Stockholm, 1988). Czytam o tym, jak odkryto kamień obrazkowy w starym grobie, na cmentarzu przykościelnym, na ziemi, która była kiedyś własnością Artura Hederstedta, gdzieś tu, na Gotlandii. Kamień leżał obrazkiem do dołu. Kiedy go odwrócono, ukazał się zarys okrętu wikingów. Nisko stojące słońce, bo już był wieczór, oświetliło obraz żagla. Wtedy Hederstedt powiedział, że ten statek musiał należeć do jego przodków i dziękując odkrywcom, zaprosił ich na swoją farmę na kolację.

* * *

Kamienie zamieniły się w krowy. Pozostał czas teraźniejszy wieczny. Present Eternal Tense — tak go nazywam. Te same drogi. Podwórko, wysprzątane, bezludne, najwyżej kot przejdzie. Sama pracuje betoniarka. Metalowe obory, mechaniczne odprowadzanie nawozu do gnojówki. Z takiego wychuchanego gospodarstwa wychodzi mi na spotkanie człowiek w kombinezonie, dwunogi Ziemianin. Taki sam, jak z ery żelaza.

* * *

Krucyfiks w Oja.
Pod prawym ramieniem Ukrzyżowanego Adam i Ewa przyłapani na grzechu. Pod lewym ramieniem — wygnanie nagich, upokorzonych. Chrystus też jest nagi, jak oni. Gładzi ich grzech. Zbawiciel. Jeden z nas. Na belce pod łukiem tęczowym, trochę niżej — postacie identycznej wielkości. Kobieta i mężczyzna. Jan i Maria. Jego matka, jego uczeń. Był jednym z nich. I zbawił świat od winy, został podniesiony do synostwa bożego. Później renesans koronował człowieka. Ale tu, w kościele, On, jako Bóg–człowiek, jest ukoronowany na krzyżu przez swoją ofiarę. „Śmierć obrócona w zwycięstwo” — czytam na nagrobku w prezbiterium.

* * *

Snopki w Oja. Mogą wyglądać jak formy symboliczne, a nie są. Tak może być z wieloma tajemniczymi zabytkami przeszłości.

* * *

16 lipca.
Spacer wieczorem w stronę okienka, gdzie pierwszego wieczora widzieliśmy leżącą parę i w stronę bramy, gdzie szedł jeż. Zaglądamy w okna, patrzymy na niebo szafirowe, z gwiazdką. Wszystko się zamyka, tak jak pierwszego dnia otwierało się przed nami.
— Byliśmy mieszkańcami Visby od samego początku — mówi Ania. — A nie zawsze na wyjazdach tak jest. W Zawoi długo nie mogłam tego roku zamieszkać, bo sprawa szkoły dla Celi nie dawała mi spokoju. Przedtem Mamuta. Jej nieobecność. A tu — od razu zamieszkaliśmy.
Konstantin w rozmowie przypomniał „Letników” Gorkiego: ludzi, którzy są letnikami w życiu. Ale może ci letnicy nie docenili swoich wakacji, nie przeżyli ich naprawdę, właśnie jako wakacji? Bo te miejsca, w których jesteśmy jak we własnym domu, choć zaraz z nich wyjeżdżamy, stają się częścią nas, naszego wewnętrznego świata. Lena też tak o tym myśli. Kiedy jesteśmy na krótko, miejsca przez cały czas nam się narzucają. Kiedy jesteśmy na trochę dłużej, jak my na Gotlandii, pożegnanie zaczyna się wcześniej. Bo przecież jeszcze nie wyjeżdżamy.

* * *

W fantastyczny sposób Visby i Gotlandia otwierały się przed nami. Skąd to wrażenie przejrzystości, przezroczystości? Że okna odsłonięte wieczorem? Zaglądamy do wnętrza domków jak do wnętrza wyspy. W głąb historii. I siebie samego.

* * *

Na promie, w drodze powrotnej, przy piwie:
— Jakbyśmy ciągle byli w podróży poślubnej. Jakby to była nasza podróż.

* * *

Sen o Ani, że daje mi sok pomarańczowy z pojemników przezroczystych jak bloki szklane. Ania jest pociągająca, ożywiona, taka jak była tu, w Visby, kiedyśmy szli do morza, kąpać się w lodowatej wodzie. Uwaga! Przebiega jadowity pająk (czarna wdowa?). Widzę go — przebiegł — nic nam nie zrobił. Ale ja wciąż jeszcze nie nasyciłem się sokiem, który ona ma dla mnie.