20 gru

Mirosław Prandota: Ślub z cudzoziemcem

Małżeństwo Polki ze Szwedem to mezalians od samego początku aż do końca, ale dziewczyny wychodzą za mąż chociażby dlatego, aby pognębić swoje krajowe koleżanki opowieściami o wspaniałym świecie, do jakiego trafiły po ślubie.

Spędziłem kawał czasu w Szwecji, będąc od początku do końca pod urokiem niepowtarzalnej przyrody tego kraju. Oczywiście, nie stroniłem też od ludzi, tym bardziej zresztą, że trzeba było zarabiać jakieś pieniądze na utrzymanie głodnego organizmu w dobrej formie. Zawierając mniej lub bardziej trwałe znajomości, a nawet przyjaźnie, często zastanawiałem się, dlaczego w szwedzkim stadle małżeńskim kobieta bywa z reguły starsza od swojego męża. Owszem, niejeden raz słyszałem, że tak być musi, bo kobiety żyją dłużej i że w związku z tym trzeba to jakoś „wyrównać”. Najlepszym środkiem na „wyrównanie” ograniczonej łaskawości losu wobec płci męskiej jest w Szwecji starsza od męża żona i tyle!

Jako dziennikarz napędzany przekorną naturą postanowiłem zgłębić problem. Najlepiej byłoby po prostu ożenić się, ale żonaty już byłem, moje ślubne szczęście nie utraciło jeszcze znaku jakości, liczby żon też nie zamierzałem powiększać choćby z obawy o to, że nie zdołam utrzymać więcej niż jedną. Co robić? Jak znaleźć o wiele młodszą od siebie kandydatkę na żonę i utrzymać status quo „na etapie kandydowania”?
Postanowiłem iść na całość. I tak pewnego razu wdepnąłem do redakcji dziennika Kristianstadbladet, pozostawiając tam ogłoszenie matrymonialne o treści wręcz obrazoburczej jak na ten region Europy: „Literat, lat 42, cudzoziemiec, pozna atrakcyjną dziewczynę w wieku 25-30 lat w celu matrymonialnym”. A nuż będzie z tego materiał na tak zwany reportaż uczestniczący?
Wprawdzie byłem raczej dziennikarzem niż literatem, ale tego napisać nie mogłem, bo dziennikarz to indywiduum z natury rzeczy podejrzane, natomiast słowo „literat” brzmi dobrze i niewykluczone, że skusi jakąś wrażliwą dziewczynę, a może nawet kilka. Co do reszty dodam, że kilka lat też sobie odjąłem, bo jak już kusić, to trzeba zaprezentować się od najlepszej strony. Uznałem, że czterdziestodwuletni młodziak to jest to!
Następnego dnia około dziesiątej rano odebrałem pierwszy telefon.
– Cześć! To ty dałeś ogłoszenie matrymonialne?… To dobrze… Literat to chyba ktoś taki, kto książki pisze, prawda? No właśnie… Ja dużo czytam. Miałam już dwóch mężów, jeden był stolarzem, a drugi komornikiem, ale oni nie mieli czasu na książki… Domyślam się, że poszukiwany przez ciebie wiek 25-30 lat to oczywiście pomyłka… No, bo jak można szukać takiej młodej, gdy ma się 42 lata?… Ja mam 45 lat i byłabym dla ciebie w sam raz… Czasami piszę wiersze… Nie pasuje ci taka jak ja? Szkoda.
Druga miała 18 lat. Też chciała wyjść za mąż, a ja, mimo że cudzoziemiec, byłbym podobno w sam raz, gdybym tylko sprostał wszystkim jej oczekiwaniom.
– Masz szybki samochód? – zapytała wstrzymując oddech.
– Mam supersamochód! – odparłem grubym głosem niczym mistrz Formuły jeden. Miałem zastavę, od piętnastu lat zresztą. Nie tylko Szwedzi, ale i nasi rodacy dziwili się, że toto jeszcze jeździ.
– A jacht? – dopytywała się moja telefoniczna narzeczona. – Bo ja lubię wycieczki jachtem. Mogłabym przez całe życie pływać jachtem przez ciepłe morza.
– Nie ma problemu – powiedziałem uspokajająco i czekałem na kolejne pytanie. Też lubię ciepłe morze, bo na szwedzkiej zimnej fali wytrzymuję nie dłużej niż piętnaście minut. A w bagażniku miałem ponton. Bez żagla, ale gdy będzie trzeba, to się dorobi.
– Wiesz co? – podjęła decyzję panienka. – Teraz podam ci telefon do moich rodziców. Zadzwoń do nich, powiedz, że chcesz ożenić się ze mną, a potem spotkamy się na mieście. Oni wiedzą, że już nie mogę z nimi wytrzymać.
Trzecia była moja gospodyni. Ona akurat nie chciała wyjść za mnie, ale – i tak nie dowiem się dlaczego – zaczynała lekturę gazety od ogłoszeń matrymonialnych. Rozpoznała numer telefonu, jaki podałem w ogłoszeniu.
– Szukasz żony? Myślałam, że już masz. Dlaczego szukasz takiej młodej? O czym byś z taką rozmawiał? A seks? Przecież taka młoda potrzebuje seksu, a mężczyźni w twoim wieku są już prawie bezużyteczni.
O, żeby cię sławna armia powracająca spod Berlina!… A to mi dopiekła!
Moja gospodyni ma 49 lat, jej mąż jest o cztery lata młodszy. Swego czasu rozmawialiśmy na różne tematy, ale nie było ani słowa o tym, kiedy to szanowny małżonek zadeklarował się jako bezużyteczny. Poleciłbym mu moją dzisiejszą osiemnastkę, amatorkę pływania jachtem po ciepłym morzu – jego „użyteczność” wybuchłaby z taką mocą, że tylko burza na morzu przywróciłaby go do równowagi.
A przecież zamierzałem – parafrazując słowa wieszcza – z młodymi naprzód przez życie iść! Równolatek nie zapraszałem do tego programowego marszu przez życie ze względów zasadniczych: otóż nigdy nie byłem kustoszem muzealnym ani też amatorskim kolekcjonerem zabytków. To miało być małżeństwo rozwojowe, a nie – delikatnie mówiąc – partia konserwatywna. I wobec tego dałem właśnie takie ogłoszenie, a nie inne.
Nie ma co kryć – dałem plamę. W kraju, gdzie nawet sam król jest o trzy lata młodszy od własnej małżonki, taki anons musiał zrobić mocne wrażenie.
Szwedzkie tabu nie pozwala na taki kaprys. 40-letni Szwed pisze wprawdzie na ogłoszeniu matrymonialnym, że poszukuje żony w wieku 35-45 lat, ale finał jest taki, że na przysłowiowym ślubnym kobiercu staje obok niego czterdziestopięciolatka. Być może dlatego właśnie od pół wieku w Szwecji mieszka tylko niecałe 8 milionów Szwedów (plus 1 milion z hakiem cudzoziemców), bo młodszy żonkoś stosunkowo szybko traci zainteresowanie swoją apodyktyczną z racji starszeństwa połowicą.
Od czasu do czasu młody Szwed buntuje się i bierze ślub z cudzoziemką. Ponieważ tradycja matrymonialna nie ustaliła dotąd wytycznych, w jakim wieku ma być cudzoziemka, więc na „regulaminowe” odstępstwa patrzy się tutaj przez palce, co i tak nie oznacza pełnej akceptacji chociażby towarzyskiej.
Na mój anons odpowiedziało osiem kandydatek. Żadna z nich nie mieściła się w przedziale lat, jaki sobie zastrzegłem. Były natomiast jeszcze dwie dwudziestolatki, którym znudził się dom rodzinny i potrzebowały zamożnego opiekuna oraz – cztery czterdziestoparolatki, które próbowały przekonać mnie, że z nimi to na pewno znajdę wspólny język. Wieczorami będziemy siedzieć w domu, wyglądać przez okno i podziwiać piękną przyrodę szwedzką. Zamiast elektryki zapalimy świece i będzie romantycznie jak cholera! A latem pojedziemy na wczasy do Meksyku, gdzie będziemy spać do południa.
Wizja, jaką roztaczały przede mną ewentualne przyszłe żony, wzbudzała we mnie poczucie bezpieczeństwa, rzadko odczuwany błogostan i świadomość pełnego ukojenia. Gdybym tego dnia przechodził na emeryturę, ożeniłbym się ze wszystkimi. Ponieważ jednak brakowało mi wówczas dwadzieścia lat z okładem do tego najszczęśliwszego okresu w życiu styranego pracą obywatela, więc dałem spokój. Jakby co, to ożenię się za rok. Numer telefonu do rodziców amatorki pływania jachtem przepisałem do notesu. Miałem podstawy przypuszczać, że są niewiele młodsi ode mnie (a przynajmniej ojciec!), więc nietrudno będzie się dogadać. A gdy razem z ojcem obalimy flachę, to i swoją małżonkę mi odpali.

* * *

A tymczasem zgłosił się do mnie Peter, stary znajomy, czterdziestolatek z przyszłością, czyli – dotychczas szczęśliwie nieożeniony. Otrzymał akurat list od Hanki spod Wrocławia, napisany po polsku i trzeba go było przetłumaczyć. Peter poznał Hankę trzy miesiące temu, podczas wycieczki do Polski. Miała jednego synka w wieku 8 lat, dużo uroku osobistego i… żadnego zbędnego męża, któryby mógł zepsuć ewentualne szyki. Była poza tym o pięć lat młodsza od Petera i zanosiło się na wielkie „halo”, bo Peter na myśl o niej uśmiechał się podobno nawet przez sen.
Kochany Peter! – napisała Hanka. – Zakochałam się w tobie od pierwszego wejrzenia i cieszę się, że będę mogła zamieszkać razem z tobą, bo jesteś mężczyzną moich marzeń…
Sam się wzruszyłem, gdy tłumaczyłem Peterowi list, ostatecznie nie każdego stać na bycie mężczyzną czyichś marzeń, a – jak z wyznań Hanki wynikało – Petera stać. Bardzo mu się spodobał taki list. Powiedział, że Polki są fantastyczne, Szwedka nie umiałaby tak napisać, co najwyżej poinformowałaby go, że przed chwilą skosiła trawnik przed domem i teraz pije kawę.
Małżeństwu Petera z Hanką kibicowałem przez dwa lata. Peter był rolnikiem z krwi i kości, hodował krowy i miał duże osiągnięcia w dziedzinie mleczarstwa, natomiast w kwestiach damsko-męskich nie miał większej praktyki, jako że do czterdziestki pozostawał w stanie nienaruszonym. Hance nietęgo szła nauka języka szwedzkiego, bo pomagając przy krowach, sporo się namęczyła, a umęczonej trudno wkuwać na pamięć obce słówka, nie mówiąc już o gramatyce.
Okazałem się zatem niezbędny.
– Proszę mu powiedzieć – zwracała się do mnie raz po raz młoda żona – żeby był bardziej delikatny…
– I żeby się umył zawsze po przyjściu z obory, bo cuchnie krowami! – uzupełniała listę potrzeb następnym razem.
– I jeszcze, żeby nie rzucał ubrania roboczego w sypialni, bo to nie obora!
Ale się narobiło! W liście, który tłumaczyłem Peterowi, nie pisała, że jest aż tak wymagająca. A teraz niech się ktoś postawi w mojej sytuacji! Jak mam powiedzieć staremu kumplowi, żeby się umył? Przecież ze mną do łóżka nie idzie. Byłem poza tym przekonany, że moje bezpośrednie uwagi potraktowałby jak prezydent Łukaszenko, który kiedyś skrytykował polskich dziennikarzy za opisy przyrody białoruskiej, nazywając to ingerencją w wewnętrzne sprawy tego państwa.
Pisałem więc na kartce monolog przerywany wielokropkami, aby udramatyzować sytuację i zmusić Hankę do wyuczenia się roli na pamięć.
Jak mi się zdaje, w decydującym momencie dopadała ją trema sceniczna, bo efekty naszej wspólnej działalności były znikome.
– Muszę wysłać Hankę do miasta na naukę szwedzkiego – mówił mi Peter – bo ciągle coś do mnie mówi, ale trudno ją zrozumieć.
Jak postanowił, tak zrobił.
W mieście Hanka zdobyła adres adwokata-Polaka i zapytała go, ile jeszcze czasu musi wytrzymywać z Peterem, który jest tak zmęczony pracą, że nie ma siły się umyć. Bo chodzi o to, żeby po ewentualnym rozwodzie nie wyrzucono jej ze Szwecji, a przecież ona przyzwyczaiła się do Szwecji bardziej niż do Petera.
Po uzyskaniu fachowej porady postanowiła przetrzymać ciężki okres, a gdy ten okres minął, wyjaśniła Peterowi, bo już znała nieźle język, że, niestety, nie był jednak mężczyzną jej marzeń, lecz omyłką życiową.
Peter, człowiek miły i pracowity jak koń, do dziś nie pojmuje, o co jej tak naprawdę chodziło.

* * *

Pokryta lasami Szwecja ma to do siebie, że łatwo w niej się schować. Broń Boże, nie przed urzędnikami skarbowymi, bo ci, jak przypuszczam, a znajomi potwierdzają, mają zarejestrowane w swoich komputerach nawet polne myszy, tacy są pazerni na wiedzę. Natomiast przed zwykłymi zjadaczami słodkiego chleba, jakiego w Szwecji najwięcej, ukryć się można. Przez las prowadzą utwardzone drogi żwirowe, a przy tych drogach stoją pojedyncze drewniane domy, malowane na czerwono. Tam mieszkają miłośnicy przyrody, samotnicy z upodobania lub tacy, których zmęczyło życie w mieście.
W jednym z takich domów, na pograniczu Skanii i Blekinge w południowej Szwecji, mieszkał Thomas, siedemdziesięcioletni wdowiec. Dzieci usamodzielniły się dawno, a Thomas wyniósł się z miasta i zamieszkał w lesie, bo lubił spokój. Łowił ryby w pobliskim jeziorze, dobrze mu było z tymi rybami, ale zimą nie wyrabiał sam ze sobą. Zapisał się do jednego z polskich biur matrymonialnych, wpłacił składkę i zażyczył sobie fotografii kandydatek do ślubu z cudzoziemcem. Spodobała mu się 22-letnia Jadwiga, więc napisał do niej list. W liście było, że wprawdzie jest już człowiekiem nie pierwszej młodości, ale kondycję ma żelazną, bo biega po lesie, a poza tym ma dom i volvo najnowszej generacji. Jeżeli zatem Jadwiga pragnie zamienić ubogie życie w Polsce na szwedzki raj, to niech pakuje manatki, a on przyjedzie po nią do portu.
Thomasa i jego małżonkę odwiedziłem we wrześniu dziewięćdziesiątego dziewiątego roku. O jego „dziwnym” ożenku opowiedzieli mi Szwedzi, którzy, mimo partyzanckich zwyczajów pana młodego, wywiedzieli się kto zacz, gdzie mieszka i co porabia. Wielokrotnie miałem okazję stwierdzić, że tak naprawdę to w Szwecji nic nie da się ukryć, bo społeczeństwo funkcjonuje na tej zasadzie, iż wszyscy o wszystkich wiedzą, chociaż udają wyjątkowo dyskretnych i nie wtrącających się w czyjeś sprawy.
Był problem, jak trafić do Thomasa i czy otworzy drzwi, kiedy zapukam. Wypadało przecież zapowiedzieć się telefonicznie, a tego nie chciałem robić, bo z góry wiedziałem, że on nie znajdzie dla mnie czasu. A niby o co miałem pytać? Jak zdrowie szanownej małżonki?
Pozostawało jechać niby to na połów ryb, a przy okazji zapukać i zapytać o drogę, bo tych dróżek leśnych jest tyle, że można jeździć w kółko i nie dojechać. Ale co dalej? O, jaka fajna żona!?
Po namyśle zabrałem do samochodu własną żonę. Ustaliliśmy, że ja będę bajerował Thomasa, a ona Jadwigę i dowiemy się szczegółów godnych opisania. W ostatnim momencie przybył nam jeszcze jeden pasażer, Gunnar, który jednak od razu zapowiedział, że pokaże tylko drogę, ale w żadnym wypadku nie zapuka, bo nie został tam zaproszony telefonicznie.
Pojechaliśmy.
Mijamy zagajniki, wśród których czasem pobłyskuje samotny domek. Połowa z nich świeciła pustkami, widocznie właściciele mieszkali gdzie indziej, a tutaj przyjeżdżali tylko na weekendy. W Szwecji można sobie na taki luksus pozwolić. W Polsce mam kolegę, Fredek mu na imię. Też chciał mieć domek na weekend. Kupił działkę w podwarszawskiej wiosce. Szczęśliwy jak nigdy dotąd, wynajął ciężarówkę, upakował w niej betonowe słupki, wywalił je na świeżo zakupioną parcelę i pojechał po siatkę. Chciał na początku ogrodzić swoją posiadłość, aby poczuć się naprawdę niezależnym „ziemianinem”.
Kiedy przyjechał z siatką, słupków już nie było. O mało go szlag nie trafił, poszedł więc z kierowcą do sołtysa, sklął go i dał mu termin jednodniowy na znalezienie złodzieja, w przeciwnym razie wróżył duże nieszczęście dla wioski. To powiedziawszy, powrócił na działkę. Na miejscu okazało się, że nie było już siatki a także… drzwi w ciężarówce od strony kierowcy.
Nie przytoczę słów, którymi Fredek charakteryzował mieszkańców wioski, bo niewykluczone, że moją opowieść czyta młodzież poniżej lat osiemnastu, w każdym razie mój kolega-entuzjasta raz na zawsze zrezygnował z budowania chaty na łonie natury. O działkę nie dba.
– Niech wezmą worki i wsypią sobie do nich całą ziemię, s…syny! – woła, kiedy jest już wyjątkowo spokojny.
W Szwecji mógłby nawet nie grodzić. I tak nikt nie wlazłby mu na działkę. Teren prywatny – rzecz święta.
Rozmyślając o tym i owym dojechaliśmy pod dom Thomasa. Trochę nieswojo czułem się w roli nieproszonego gościa. Drzwi otworzył starszy pan z ufarbowanymi na rudo włosami. Uśmiechałem się niepewnie, on też wyglądał na speszonego, ale gdy zauważył oczekującą z boku żonę, nieco się rozpogodził.
– My Polacy – poinformowałem uśmiechając się jak pies do jeża. – Byliśmy tu na rybach, ktoś powiedział, że tu mieszka Polka, więc chcieliśmy się przywitać.
Udało się.
W środku siedziała ładna blondynka… przy kołysce. Niemowlak spał, nie wypadało ani głośno gadać, ani długo siedzieć.
– Twoje dziecko ma tutaj świetne leśne powietrze! – zwróciłem się do gospodarza na „ty”, jak to jest w zwyczaju, ale z dającym się wyczuć respektem. – W Polsce powietrze jest zatrute.
– Tak, tak – zgodził się Szwed, bo wyuczona uprzejmość nie pozwala użyć w takiej chwili słowa „nie”. Gdybym powiedział, że za pięć minut będzie tu trzęsienie ziemi, też by zareagował swoim „tak, tak”. Ale… jakaś tam nić porozumienia nawiązała się. Zacząłem od powietrza, potem przeszedłem do lasu, czystej wody w jeziorze i zielonych szyszek na gałęziach. O grzybach też nie zapomniałem.
W ogóle byłem dobrze przygotowany z nauki o ziemi. Szwedzkiej ziemi, ma się rozumieć. Jadwiga zaparzyła kawę, a ja postanowiłem, że kiedy już całkiem osiwieję, ubarwię włosy na zielono. Tamej osiemnastce od jachtu należy się taka przyroda na głowie.
Przegadaliśmy tak nieco ponad pół godziny, co uznałem za sukces, bo gospodarz mógł w każdej chwili zadzwonić po policję i szybko pozbyć się natrętów.
– Między mną a Jadwigą jest dosyć duża różnica wieku – powiedział w pewnej chwili mężczyzna – ale gdy się ludzie kochają, żadne przeszkody się nie liczą.
Gorliwie potwierdziłem jego spostrzeżenie. Tamta z jachtu miała podobne poglądy na życie.
– My tutaj z mężem doskonale się czujemy – mówiła Jadwiga. – Nie zamieniłabym tego miejsca na żadne inne.
W dwa lata później powietrze było takie samo, a może nawet lepsze, ale Jadwiga mieszkała już w mieście razem z dzieckiem i bez męża. Uzyskała prawo pobytu stałego w Szwecji – miłość przestała być obowiązkowa.

* * *

Na zakończenie opowiem historię prawie filmową, trochę podobną do tego, co już opisałem, bo wszystkie te historie są podobne, ale tym razem sytuacja nabierze większego dramatyzmu.
Zaczęło się w Uppsali. Olaf S., czterdziestoletni biznesmen z branży meblowej zapytał mnie, czy znam jakąś ładną dziewczynę w Warszawie, która byłaby skłonna wyjść za cudzoziemca. Nie, nie za Olafa, ale za jego młodszego kolegę, dwudziestoczteroletniego Lennarta, studenta medycyny. Chłopak jest nieśmiały, swoje rodaczki uważa za zbyt przebojowe i wymagające, a on potrzebuje romantycznej dziewczyny. Gdzieś wyczytał, że takie mieszkają w Polsce.
Być może, wiadomości miał z drugiej a może nawet z trzeciej ręki, może nawet ktoś przetłumaczył mu wyznania jakiejś szesnastolatki, odnotowane w jednym z polskich tygodników dla młodzieży i na tej podstawie wmówił sobie, że w Polsce mieszkają romantyczki. A niech tam! Głupio byłoby zburzyć tak nagle szlachetne marzenia. Chce mieć romantyczkę, to ją będzie miał!
Tak się złożyło, że zanim wyjechałem tej wiosny do Szwecji, moja znajoma z Warszawy, 20-letnia Nina B. zapytała mnie, czy znam może jakiegoś sympatycznego cudzoziemca, bo chciała kogoś takiego poznać a nawet wyjść za niego za mąż, jeżeli tylko wszystko dobrze się ułoży. Była zresztą ładna, nieźle mówiła po angielsku – no cóż, miała szanse. Ona dla odmiany naoglądała się mnóstwo zachodnich filmów i zauważyła, że za granicą mieszkają sami supermani. Każda by chciała mieć supermana, ona nie była wyjątkiem.

* * *

Umówiłem się z moimi Szwedami na określony dzień i godzinę w Warszawie. Niech przyjadą, spotkają zauroczoną Zachodem dziewczynę, popatrzą jej w oczy i niech podejmą jakąś decyzję!
Lennart wystąpił z okazałym bukietem róż a także z ozdobnym złotym łańcuszkiem. Wszystko to natychmiast złożył przed przyszłą narzeczoną. Widać było, że zachwycił się od pierwszego spojrzenia, zresztą Nina była naprawdę zachwycająca. Czarne, gęste włosy, duże oczy, serdeczny uśmiech, zgrabna figura, a przy tym biust numer trzy z plusem – wszystko to musiało robić wrażenie.
Ninie towarzyszyła jakaś niewyraźnie wyglądająca panienka, blada, z potarganymi włosami, fatalnie ubrana, w myślach nazywana przeze mnie Kopciuszkiem, nie odzywała się ani słowem. Z jej twarzy też trudno było cokolwiek odczytać. Ot, przyzwoitka, na którą przeciętny mężczyzna zwróciłby uwagę dopiero wtedy, gdyby wypadła z piątego piętra i do tego prosto na jego głowę.
Siedzieliśmy i gadaliśmy o niczym.
Tak zleciały trzy dni. Uśmiechy pomiędzy Niną a Lennartem były coraz subtelniejsze, zanosiło się na wielkie rzeczy. Olaf natomiast mówił mało, gapił się za to z zainteresowaniem w Kopciuszka, a Kopciuszek milczał jak zaklęty.
Potem panowie wyjechali, a ja zostawiłem panie z ich wrażeniami samym sobie.

* * *

Minęły cztery tygodnie. Znowu przyjeżdżają do Warszawy obydwaj Szwedzi. Nina i Lennart zastygli w spontanicznym uścisku, a Olaf przyjrzał się jeszcze raz Kopciuszkowi. Kopciuszek wyglądał jeszcze gorzej niż za pierwszym razem.
– Mam dla ciebie prezent! – zawołał nagle Lennart do Niny.
Były to kolczyki. Pasowały idealnie do jej cygańskiej urody. Zrobiło się uroczyście jak na przedwojennym filmie. Dziewczyna wpadła w zachwyt, pocałowała serdecznie swojego młodego supermana, a ja zamówiłem Martini na jego koszt.
Nagle do niezaprogramowanej akcji wkroczył biznesmen Olaf.
– Powiedz koleżance – zwrócił się do mnie – że też mam jakiś drobiazg dla niej. Niech poczuje się dowartościowana.
Z kieszeni spodni wydobył niedbałym ruchem złoty naszyjnik z brylantami.
Nie znam się na biżuterii, ale na fizjonomii trochę tak. I głowę daję, że było tak samo jak w bajce. Kopciuszek nagle rozkwitł, wypiękniał, wyprostował się i pierwszy raz otworzył usta.
– Thank you very much – powiedziała dziewczyna dobitnie, uśmiechając się czarująco do Olafa. Okazało się, że Anka od miesiąca siedzi nad podręcznikiem angielskiego i pracuje jak mały walec drogowy, międląc nieznane dotąd słówka aż do bólu.
– Głupio wyszło – powiedział mi później Lennart na stronie. – Olaf lubi popisywać się swoim bogactwem, ale nie przypuszczałem. że zrobi to teraz i popsuje mi szyki.
– Nie martw się! – pocieszałem chłopaka. – Polki cenią sobie przede wszystkim charakter. Nina jest tobą zachwycona i to powinno być dla ciebie najważniejsze.
Tak mi się wtedy przynajmniej wydawało.

* * *

I znowu przyjechali za miesiąc. Olaf poszedł tym razem na całość. Anka otrzymała złoty pierścionek z brylantem, piękny kostiumik, torebkę, kosmetyczkę, bransoletkę i cały kosz przyborów kosmetycznych.
Lennart z niewyraźną miną podarował Ninie haftowaną serwetkę, która miała wartość raczej dla konesera niż dla młodej dziewczyny. Nina zresztą ledwo popatrzyła na swój prezent, nie pamiętam już nawet, czy powiedziała „dziękuję”. Przyjrzała się spokojnie wszystkim drobiazgom przywiezionym Ance przez Olafa i rozpłakała się. Nigdy w życiu nie myślałem, że biżuteria wręczona komu innemu może do tego stopnia znokautować zazdrosną kobietę.
Na miejscu znalazła się jednak Anka. Nie zwracając uwagi na wybuch przyjaciółki, zaprosiła wszystkich na podwieczorek do swoich rodziców. Nie było nic w planie, więc pojechaliśmy.
Bardzo sympatycznym człowiekiem okazał się gospodarz domu, ślusarz z zawodu, zaś jego żona, natychmiast demonstracyjnie popatrzyła na prezenty, jakie jej córka otrzymała, odeszła na krok do tyłu i rzekła:
– Gut, Olaf. Sehr gut – zaryzykowała po niemiecku.
Zapytała też, gdzie Olaf tę biżuterię kupił, bo ona też pojedzie i sobie to kupi, ale musi wiedzieć, gdzie..
Gdy dyskretnie rozejrzałem się po mieszkaniu, doszedłem zaraz do przekonania, że mamuśka to może sobie kupić najwyżej nową szczotkę do zamiatania, bo stara mocno się zdarła, ale biżuterii to raczej nie. Ale… liczyło się tradycyjne hasło „zastaw się, a postaw się!”
W każdym razie Olaf nonszalancko powiedział, że jeżeli chodzi o biżuterię, to przywiezie mamuśce taką samą.
Tak zaczął się romans Olafa z całą rodziną Anki.

* * *

Minął rok. Anka, dziewczyna pełna kompleksów, prawdziwy Kopciuszek w życiu codziennym, nauczyła się już nieźle angielskiego, a czas, który traciła dotąd na plotki, zamieniła na wędrówki po luksusowych sklepach. Oczywiście z Olafem. Widziała jego pełne oddanie, toteż coraz śmielej poczynała sobie z jego portfelem.
– Kup mi to, to, to i to! – rozkazywała natychmiast po wejściu do sklepu, albo – jak to się dzisiaj elegancko mówi – do marketu. Do sklepu chodzą już tylko zacofani emeryci.
Olaf kupował. Obok siebie miał już nie wystraszonego Kopciuszka, ale zachłanną na wszelkie dobra materialne narzeczoną. A jakże! Ustalili w rodzinie, że Ankę oddadzą Szwedowi. Niech ma, byleby forsy nie żałował!
Olaf wynajął też mieszkanie. Dla siebie i dla Anki.
Anka, rozkapryszona prezentami, nabrała z czasem wyglądu bożonarodzeniowej choinki. Kapała złotem. Tylko na kciukach nie nosiła pierścionków. Cała reszta świeciła się na odległość nawet przy pochmurnym niebie. Ich wspólne mieszkanie zapełniło się masą sprzętu najwyższej jakości. Telewizor i magnetowid to tylko drobiazgi przywiezione na początek. Na samym końcu stanęło łóżko wodne. W najbliższym czasie Anka miała otrzymać nowego Peugeota.
Ale przedtem ktoś poradził Olafowi, by kupił jakąś daczę na Pojezierzu Włodawskim. Gospodarz nie należał do takich, którzy chcą się nachapać, sprzeda za ludzką cenę, a latem będzie gdzie wyskoczyć.
Pojechaliśmy tam we trójkę. Olaf, Nina i ja. Wszystkim nam się podobało to, co było do sprzedania. Blisko las i jezioro, a przy domu pół hektara gruntu na „ogródek”. Olaf zastanawiał się krótko. Zdecydowanym gestem sięgnął do kieszeni i wyciągnął tyle, ile się należało.
Zgodnie z prawem trzeba było teraz udać się do notariusza i zapisać cały majątek na Ninę, bo cudzoziemiec Olaf domku z gruntem nabyć nie mógł. Ale Olaf spieszył się, więc na razie spisali umowę w obecności sołtysa i na tym się skończyło. Resztę odłożono na nieokreślone „później”.

* * *

Tymczasem Lennart usamodzielnił się na tyle, że do Niny przyjeżdżał już sam, a na wakacje zaprosił ją do Uppsali.
– Takiej przyrody jak w Skandynawii nie ma nigdzie na świecie! – oświadczył na samym początku. – Zobaczysz sama.
Nina, owszem, chętnie dała się podwieźć nad jezioro, do lasu, a nawet do Norwegii, zobaczyła kawałek fiordu, powiedziała „no, no” i zapytała, czy są tu jakieś sklepy godne obejrzenia.
Sklepów godnych obejrzenia było mnóstwo. Można było nawet sporo kupić, tyle że student Lennart mógł najwyżej kupić coś do jedzenia i kilka par majtek. Jeżeli chodzi o majtki, to w Polsce były takie same, a może nawet lepsze, a jedzenie to już naprawdę nie wprawiło jej w ekstazę.
W Polsce więc Nina by nie zabłysła tak jak jej przyjaciółka. Chyba że założyłaby te szwedzkie majtki na sukienkę, albo wręcz na głowę.
I tak im zleciały dwa tygodnie. Lennart ze smutkiem doszedł do wniosku, że jego Nina nie jest aż tak romantyczna, jakby pragnął, doszedł więc w końcu do wniosku, że pary z nich nie będzie. Nina też straciła zaufanie do szwedzkich supermanów, bo z bliska wyglądali wcale nie tak jak na filmie.
Kiedy już zmęczyli się sobą setnie, chłopak odwiózł Ninę do Warszawy swoim dziesięcioletnim Saabem, już miał się żegnać raz na zawsze, kiedy Nina wpadła na pomysł, żeby ją podwiózł na daleki Mokotów do innej przyjaciółki, Ewy.
– Jaki fajny chłopak! – zawołała Ewa na widok Szweda.
– Golec – stwierdziła arbitralnie Nina.
– Nieważne. Bardzo fajny! – uparła się przyjaciółka.
Tego dnia Lennart nie wyjechał do Uppsali. Ewa zrobiła na nim wrażenie, może nawet znowu wydało mu się, że trafił na istotę pełną romantyzmu, miał zapotrzebowanie na takie, więc pozostał w Warszawie tydzień, a potem zabrał nową znajomą do Szwecji.
W dwa miesiące później wydarzyły się w jego życiu dwie ważne rzeczy. Po pierwsze został lekarzem, a po drugie – trafił mu się niespodziewany spadek po bardzo bogatej babce, dzięki czemu kupił sobie piękny dom z prywatnym gabinetem lekarskim łącznie. Jeżeli Ewa również oglądała filmy o supermanach, to Lennart wpasował jej się w ten obraz niemal idealnie.

* * *

Któregoś dnia Olaf przyjechał do Warszawy niespodziewanie. Życie pokazało, że na złość sobie. W wynajmowanym mieszkaniu trafił na „szwagra”. Szwagier był nijaki, ale był, podczas gdy Olaf, jako długo nieobecny, aczkolwiek usprawiedliwiony, pałętał się gdzieś tam, dwa tysiące kilometrów od wynajętego gniazdka, pozostawiając niezagospodarowaną uczuciowo narzeczoną.
Jego reakcja była taka, jaką ogląda się na filmach, niekoniecznie tych z supermanami. Stereotypowa. Dał Ance czas do rana na opuszczenie mieszkania oraz na pozostawienie w tym mieszkaniu całej darowanej biżuterii oraz wszelakiego dobra elektronicznego.
Trochę się na swej szwedzkiej mentalności przejechał.
Gdy przybył następnego dnia zbierać fanty, mieszkanie było puste. Ani śladu luksusowego wyposażenia, o biżuterii już nawet nie warto wspomnieć, bo to lekkie i bez specjalnego trudu dało się upchać w damskiej torebce. Za to rachunek telefoniczny do zapłacenia, był całkiem pokaźny: dwadzieścia cztery tysiące złotych! Tak na oko dziesięć albo i dwanaście pensji miesięcznych urzędnika. Zależy, jakie papiery przekłada na biurku.
Kilkakrotnie próbował złożyć wizytę mamuśce, a nawet niektórym członkom licznej rodziny. Wydawało mu się, że jeszcze można cokolwiek odzyskać, jeżeli tylko pogada się jak z ludźmi. Okazało się jednak, że mamuśki nie było ani razu w domu, a rodzina przepadła jak kamień w wodę.
Kiedy dzielił się ze mną radościami i smutkami z „pożycia”, uświadomiłem mu, że wcale nie wyszedł na tym tak źle. Przecież zaoszczędził na Peugeocie! Gdyby jego narzeczona wytrzymała w cnocie jeszcze kilka dni, na swoim koncie miałaby luksusowy samochód. Zachłanność zetknęła się tu z naiwnością – obie strony wyszły na tym tak sobie.

* * *

Lennart ożenił się z Ewą. Mają już kilkumiesięczne dziecko. Materialnie powodzi im się doskonale. Gdy któregoś dnia Ewa przyjechała do Polski najnowszym modelem Volvo i odwiedziła Ninę, jej przyjaciółka o mało nie dostała zawału.
– Skąd to masz?
– Lennart mi kupił.
I opowiedziała całą resztę. Nina miała przed sobą kilka bezsennych nocy. Po studencie-golcu zostało jej kilka fotografii i kolczyki. Przez kilka miesięcy pluła sobie w brodę i nie odzywała się do ludzi. Czuła się oszukana przez los. Nie miała pracy, była na zasiłku. Któregoś dnia zadzwoniła do mnie z pytaniem, czy znam może jakiegoś zagranicznego kandydata na męża. Lepiej, żeby był bogaty, ale za biednego też wyjdzie. Byleby tylko zechciał ją na żonę.
Czego się nie robi dla urodziwej koleżanki? Powiedziałem, że mam różnych znajomych, więc zapytam. Cierpliwość Niny była jednak dość ograniczona. Zanim jeszcze pogadałem z odpowiednimi ludźmi, w miarę bogatymi, usłyszałem od znajomych, że Nina wyjechała do Danii. Ktoś naraił jej marynarza. Domyśliłem się, że też supermana.

* * *

Będąc w pół roku później na Pojezierzu Włodawskim dowiedziałem się, że na chatę zakupioną przez Olafa dokonała najazdu rodzina Niny w składzie: mamuśka, Nina, nowo poślubiony mąż Niny, siostra i szwagier. Próbowali skłonić gospodarza do rejestracji majątku u notariusza.
– A gdzie ten Szwed? – zapytał gospodarz.
– Nie ma i nie będzie.
– Aha! – Chłop podrapał się w głowę, myślał długo i w końcu powiedział: – To nieładnie tak załatwiać sprawę bez Szweda. On mi zapłacił, on rządzi. Mnie się nie spieszy. Przyjedzie Szwed, to pójdziemy do rejenta, nie przyjedzie – nie pójdziemy.
– Ale przecież umowa jest na moje nazwisko! – wybuchła Nina.
– Taka umowa jest nieważna w myśl prawa – odparł stanowczo chłop. – Ale jak przyjedzie…
W taki to sposób jeszcze jeden podarunek przeleciał Ninie koło nosa. Zbyt szybko chciała mieć wszystko a przynajmniej dużo. A przecież w odpowiednim czasie wystarczyło tylko jeszcze trochę ze wszystkim poczekać. Gdyby przyznała się, że pokochała kogoś z „tubylców”, Olaf być może machnąłby ręką na wszystko i jeszcze wręczyłby prezent ślubny, Ostatecznie, stać go na to.

* * *

Minął rok. Zadzwonił Olaf.
– Czy wiesz, co się stało z Niną?
Ba! Prawie zapomniałem już o niej.
– Nie żyje – poinformował Szwed. – Ten jej marynarz był okropnie zazdrosny. Nina go nie zdradzała, ale uśmiechała się do wszystkich, jak to ona. Marynarz wrócił z morza i zamiast do domu, poszedł najpierw do knajpy. Tam go zbajerowali, że małżonka się puszcza. Nawet nie zapytał co i jak, tylko uderzył. Miał wyjątkowo ciężką rękę…

* * *

Lennart i Ewa mają już dwoje dzieci. Żyje im się świetnie, aczkolwiek „kierownikiem” tego małżeństwa jest Ewa.
– Pojedziemy na ryby? – zapytałem chłopaka przy jakiejś okazji.
– Nie, bo Ewa kazała mi kopać ogródek.
– Aha. No, to może wypijemy piwo?
– Ewa mówiła, że dopiero po robocie.
– Ale jutro dobrze by było popływać żaglówką…
– Ewa nie umie pływać.
I gadaj tu z takim! Zapowiadał się na supermana a został zwyczajnym kapciem domowym. Romantyk-chałupnik pełną gębą!
W każdym razie nie ulega wątpliwości, że małżeństwo przetrwa najcięższe chwile, ale tylko dlatego, że – jak już wspomniałem – kierownikiem tej najmniej pewnej w Szwecji instytucji jest Ewa, która buduje tam polską enklawę, a małżonek pokornie akceptuje takie kolonizowanie rodzinnego kraju.