20 paź

Mirosław Pisarkiewicz: List z Jerozolimy

„Szanowny Panie! Proszę Pana o pomoc. Podobno tylko Pan zna tu historię. Tak mi odpisali z Instytutu w Warszawie. Ja już słabo pamiętam po polsku. Przepraszam. Niech się Pan nie boi, że ja chcę coś odzyskiwać. Ja chcę tylko wiedzieć, kiedy się urodziłem”.

*

Kilka miesięcy później telefon zrywa mnie rano z łóżka.
– Pan Stanisław ? Pan mojemu bratu znalazł życiorys, a mnie rok urodzenia. Dokumenty rodziny. Szkoda, że bez daty brata. – Słyszę
w słuchawce niepoprawną polszczyznę.
– Ja dzwonię z Israel. Ja bardzo dziękuję.
– A wie Pan, na jaką ulicę Pan dzwoni ? – Pytam
– Wiem. – Odpowiada. – Ja tam mieszkałem przed wojną.
Tyle. I jeszcze podziękowania. „Ja tam mieszkałem przed wojną”. Ja tu mieszkam po wojnie. Tamtego domu już nie ma. Właściwie to nie ma całej pierzei ulicy. Wyburzyli ją Niemcy po wywiezieniu mieszkańców do Chełmna. Chełmna nad Nerem. W czasach stalinowskich postawiono stylizowany budynek. Ale została żydowska nazwa ulicy. Tak. Odnalazłem człowiekowi z innego świata, czasu, kontynentu jego dane. Paradoksalnie pomogłem sąsiadowi, choć nigdy nie widzieliśmy się, ale … mieszkamy w tej samej przestrzeni pamięci zamkniętej w tym fragmencie widoku za oknem. Za tym, które zniszczyli Niemcy i za tym, które powstało w latach pięćdziesiątych najgorszego z wieków naszej ery. Okno szybuje z czasem, ale widok z niego …. taki sam. A teraz rozmawiamy. On i ja. On, z pamięcią widoku i ja, patrzący na jego zapamiętany  czas.
Żył równie nieświadomie przez połowę wieku, jak jego brat. Nieświadomie, bo nie znali nawet daty urodzenia. Jednego brata ustaliłem. Drugiego w dokumentach nie było. Wykruszyła się pożółkła karta w aktach, na które przez długie miesiące lały się fekalia z rury kanalizacyjnej.
– To ja Panu dziękuję. Brat leży w szpitalu. Pan wie, te stare lata. Ale jak Pan będzie w Jeruszalaim, to Pan nas odwiedzi.
– Byłoby pięknie Panie Cygler.

*

– Popatrz, na to zdjęcie. Tak doskonałe, że  jakby je powiększyć, to ten cień w oku mógłby okazać się odbiciem fotografa. – Pokazuje mi wystraszoną Chanę Cygler  w jedynym ocalonym z całego getta ausweisie. Sepiowa fotografia szczupłej kobiety wklejona
w dokument z niemieckimi napisami i przyszpilona okrągłą pieczęcią
z hitlerowską gapą.
– Małżeństwo Arnolfinich.
– Tak … – Marek uśmiecha się. Jest historykiem sztuki i rozumie o co mi chodzi. –  Małżeństwo Arnolfinich. Van Eyck … Ciekawe, czy to zdjęcie robił Konecki?
– Nie, Konecki raczej nie. Ona jest zbyt wystraszona. Nie bałaby się Abrahama Koneckiego. Przecież był swój. To mógł być Geschke lub inny Niemiec.
– A Ty wiesz, co się stało z Koneckim?
– Świetny fotograf. Starosta przed wojną nazywał go „królem fotografów”. Obok jego zakładu spadła we wrześniu trzydziestego dziewiątego bomba lotnicza. Przeniósł się do rynku. Najzabawniejsze, że jak jeszcze mieszkał w Deljonie w Alejach, to  w dokumentach nie podpisywał się Abraham, tylko … Adolf. Gdy przeniósł zakład do rynku, to plac przemianowano na Adolf Hitler Platz. Powinno być Adolf Konecki Platz.
– To on mieszkał w Deljonie przed wojną? – Zdziwił się Marek. – Wiesz, że właściciel kamienicy nazywał się Bendet Dylion i stąd ta nazwa?
– Mnóstwo jest takich historii. Jest taka widokówka, jeszcze z carskich czasów, z woziwodą. Na odwrocie wydrukowano wydawcę, niejakiego C. Bechlera. Co ja się naszukałem gościa w aktach. Znalazłem przypadkiem w spisach podatku kanonowego, czy jakoś tak. To C. to  był inicjał od Cudek. Uwierzysz ?
– Oni mieli taką księgarnię przy rynku. Niemcy im ją zabrali. Jest jeden raport Gestapo, w którym jakiś szwab dziwi się, że ci Bechlerowie
w swoim mieszkaniu w getcie przy Przedrynku leżą często do południa w betach. Rasa panów nie mogła zrozumieć, że pod pierzyną było cieplej i nie doskwierał tak bardzo głód, dopóki się nie wstało.
A wstawać za bardzo nie było zresztą po co …
– Konecki zginął z rodziną w Chełmnie …
Milkniemy. Szumi centralne odkręcone specjalnie dla nas przez pracownicę archiwum. Każdy wraca do swoich dokumentów. Ja czytam o rabinie Malbimie, Marek przegląda spisy z getta. Potem się zamieniamy.

*

– Cześć. – Mówię przez telefon do odległej o setki kilometrów dziewczyny. – Znalazłem w archiwum jeden tom wykazu miejscowego getta. Jest do litery „R”. Zacząłem spisywać te nazwiska i wysyłać partiami przez internet do Yad Vashem. Co o tym sądzisz?
–  Wreszcie ich ktoś wysyła w dobrym kierunku. Będą wśród swoich.

*

 Będą wśród swoich. Wszyscy. Kupiec Chil Majer Cygler, syn Abrahama
i Tauby Lipszyc. Ryfka Cygler, córka Szymona, pozostająca przy mężu.  Rojze Mariem, córka Chila i Ryfki. Jej brat Luzer i brat Abram Icek. Wszyscy będą razem. Jakieś 1500 nazwisk z mojego miasteczka. Bo tyle jest w spisie. A co
z resztą, z pozostałymi setkami? Oni nie dołączą do tych wysłanych internetem do Jerozolimy? To może nie powinienem rozdzielać rodzin, znajomych
i sąsiadów? Nie powinienem wysyłać ich? No tak, ale, z drugiej strony, jak wyślę wszystkich, to kto powie „za rok w Jerozolimie”, kiedy przyjdzie czas ? Nie znam wszystkich. Zniszczono papiery i przestali istnieć. Ci na „S”, „T”, „U”, „W”, „Z”. Może nawet ktoś na „Y”. Nie wiem co robić.

*

Siedzą po drugiej stronie sali w Yad Vashem. Postawny mężczyzna i starsze kobiety. Nikt z nich nie wygląda na swój wiek. Wszyscy mają w sobie swoisty rodzaj dumy. Zaczyna mężczyzna.
– Jestem pułkownikiem armii izraelskiej. Walczyłem w kilku wojnach. – Zawiesza na dłuższą chwilę swój spokojny, wojskowy głos. – Z getta uciekałem dziewięć razy i kilka z transportu. Udało się. Widać tak miało być. Z rodziny nie przeżył nikt. Nie, nie byłem w Polsce po wojnie. Tu jest mój kraj. – Cichnie. W sali pobrzmiewa nadal cień jego doskonałej polszczyzny.
– Ukrywaliśmy się w Warszawie. Ojciec zaraz, gdy zaczęła się wojna, spakował co najważniejsze (dokumenty, trochę cennych przedmiotów, swoją torbę lekarską, trochę ubrań i żywności) i zadecydował o wyjeździe
z miasteczka. „W dużym mieście łatwiej się schować” – powiedział. Do zamknięcia getta mieszkaliśmy niedaleko Powązek. Cicha, zielona okolica. Potem ukryliśmy się na strychu u znajomych jeszcze sprzed wojny. Tata, mama, młodsza siostra i ja. Było takie miejsce między kominem a dachem, które tworzyło zamaskowaną dziuplę. Siedzieliśmy tam we czworo. Pani Krystyna każdego dnia wieczorem przynosiła trochę jedzenia i picia
i zabierała wiadro z fekaliami. Hania, najmłodsza zachorowała. Nie było możliwości zdobycia lekarstw. Umierała, a ojciec nie mógł nic zrobić. Potem, gdy już było po wszystkim, wyjął narzędzia z torby i odciął Hani nóżki. Pani Krystyna wyniosła je wieczorem z fekaliami ukryte w wiadrze. Na końcu była już tylko główka. Zawinęli ją z mamą w chustę. Bardzo źle pachniała po tych dniach. Czasem śni mi się Pani Krystyna z tym emaliowanym wiadrem. Takie było niebieskie. – Oczy zdają się patrzeć gdzieś w głąb.
– A ja byłam jak Polka. Blondynka z jasną skórą i niebieskimi oczami. Kończyłam dobre gimnazjum w Krakowie. Przeżyłam u „krewnych” na wsi. Chodziłam do kościoła. Pracowałam. Nikt się nie zorientował. Po wojnie szukałam swoich. Jakaś kobieta, dawna sąsiadka, dała mi osełkę do ostrzenia noży. Mówiła że żal, bo dobra, ale że z grobu moich dziadków, to pewnie chcę mieć na pamiątkę. To wszystko, co przywiozłam tu z Polski. Ale Kraków kocham. – Wymienia z uśmiechem nazwy ulic, placów, budynki
i nazwiska. Z tej wyliczanki tylko nazwiska obce w większości. Z jej świata. – Nie, nie była już w Krakowie. Myślała, żeby jeszcze przed śmiercią, ale tam nawet grobów nie ma. Może tylko kurz przedwojenny w oczy wpadnie. – Śmieje się z rozjaśnioną twarzą.
Trzecia opowiada, jak Niemcy kazali niszczyć ohel na kirkucie. Ohel błogosławionej pamięci rabina Auerbacha – wielkiego uczonego. Spędzili poprzedniego dnia mężczyzn i kazali im podpalić bóżnicę. Robili sobie ze śmiechem fotografie – niedawno widziała ich reprodukcje w polskiej gazecie – dziwne, światy znikły, a tamta chwila zatrzymała się na faszystowskim zdjęciu. Na drugi dzień mężczyźni, którzy stali całą noc przy płonącym gmachu musieli rozbierać jeszcze gorący gruz. I to jest na zdjęciach. Dobre cegły poszły na dokończenie willi Herr Landrata. Kobiety w tym czasie zagnano na kirkut. – Kirchol, tak się w mieście mówiło. Łomami wyważałyśmy macewy i wkładałyśmy na chłopskie furmanki.
Z nagrobków ułożono chodnik na stację kolejową. Ktoś mi mówił, że po wojnie zalano go asfaltem i te macewy są tam nadal, pod ulicą. Na koniec zagoniono nas do ohelu. Uderzyłam pierwsza. Mocno, jakbym chciała zbudzić rebego. Mocno. Tak, że pofrunęły w górę karteczki z prośbami.
I spadły w osypujący się gruz. Wieczorem uciekłam. Dobrzy ludzie pomogli. Jestem. Trwam.
– Powiedziano mi, że jest człowiek, który znajdzie mi kogoś. – Mówi ostatnia. – Wydostałam się z miasta pociągiem. Niedaleko Łodzi wysiadłam i poszłam przez ulice miasteczka pod adres. Cały czas w wagonie i na uliczkach czułam się jak karafka. Taka z cieniutkiego szkła. Wydawało mi się, że wszyscy wokół widzą, że jestem Żydówką i że się boję. Mężczyzna otworzył drzwi i zdziwił się, gdy usłyszał od kogo i z czym przychodzę. „To jeszcze ktoś jest?” – był kompletnie zaskoczony. Śmierdział wódką i tanią machorą. Zarzucił kurtkę i rzucił krótko: „Chodź”. Weszliśmy w lasek na skraju miasteczka. „Za tymi drzewami mieszkają jedni, co cię wezmą”. Szliśmy dalej w milczeniu. On przodem, ja dwa kroki z tyłu. Pochylił się w jakimś momencie i wziął do ręki gruby króciak. Uderzył mnie niespodzianie w głowę. Upadłam. Gdy się ocknęłam, byłam przywiązana do drzewa. Ciężko dyszał za mną. Potem wyjął scyzoryk i wbił mi go kilkanaście razy. Krew lała mi się na czoło, ciekła między nogami, płynęła po bokach i plecach. Było zimno i to mnie ocaliło. Chociaż wtedy chciałam umrzeć. Ktoś mnie znalazł rano. Kobieta zbierająca chrust w lesie. Po wojnie przyjechałam tu. Zamieszkałam w kibucu nad Kinneret. Strzelali do nas jak do lizaków na strzelnicy, dopóki nie zajęliśmy Wzgórz. Jestem kibucnicą. To wszystko.
A ja idę przez złote Jeruzalem. Miasto z grzechu i z modlitwy. Ziemię obiecaną i strefę śmierci. Idę ulicami Mea Shearim. Patrzę na wystawki sklepików przeniesionych żywcem z Nalewek, Gęsiej i Poznańskiej. Mijam chasydów zdążających na modlitwę. Ci są z Bobowej, a tamci z Góry Kalwarii. A może odwrotnie. Kto ich rozróżni poza nimi. To jakby po habicie określać zakony. Łatwiej odróżnić mundury.
Domy obok Dworca Autobusowego strzeżonego jak lotnisko – młody mężczyzna z karabinkiem uzi na plecach bawi się z dzieckiem na karuzeli. Dopóki są dzieci jest nadzieja.

*

Spotykamy się w kawiarni opodal Yafo. Siedzimy na tarasie i sączymy wino „Król Dawid”. Ma głęboki smak. Skądś dochodzi śpiew Shlomo Carlebacha. Rabin śpiewa Pischu Li. Lubię tę chwilę, gdy tłucze się szkło. Może dlatego na swoim weselu rzuciłem kieliszek na ziemię i rozgniotłem. Przez sekundę poczułem się jak pod chupą.
– Wie Pan, że tańczyłem z Carlebachem? – Patrzy na mnie z zaciekawieniem.-  Był w Łodzi z koncertem. W jakimś momencie zapytał „Kto ze mną zatańczy?”. Oczywiście poszedłem na scenę. Żadna chwała. Po krótkim czasie zeszli tam prawie wszyscy. Spojrzałem na widownię i była niemal pusta. Cóż … tańczyłem z Carlebachem na deskach Teatru Wielkiego. – Śmieję się.
– A Malbima ktoś jeszcze pamięta … – Spytał cicho.
– Ja pamiętam.
Lajbuś Malbim. Znalazłem w archiwum jego dokumenty z odciskiem rabinackiej  pieczątki. Niezwykła postać.
– Jak się Panu u nas podoba? – Spytał po kolejnym łyku wina.
– Jedzenie jest pyszne. Śledzie lepsze niż w Polsce.
– Bo my tu jeszcze jak w kraju. Tylko teraz Ruskich dużo i wiele się zmienia. A kiedyś to normalnie rozmawiało się nawet wszędzie po polsku. Czasem to i za dużo tej Polski było. Jak tu przyjechałem, to był pomysł żeby sadzić lasy, żeby było jak w Europie, bo tam przecież wszędzie mieliśmy lasy.
I sadziliśmy. Tyle, że takie jak w kraju. I poschła większość. A resztę Arabowie spalili. Dopiero ktoś się stuknął, że tu trzeba sadzić miejscowe drzewa, nie nasze. Bo to był taki czas, że nasze jeszcze było tam.
Siedzimy w milczeniu. Carlebach już nie śpiewa. Teraz słychać wszechobecną w tych dniach Złotą Jerozolimę.
Zaczyna nagle wspominać. Mówi cicho, że to jego pierwsze wino od wielu lat. Chyba od tego dnia, gdy kuzynka przyjechała w 1968. Pracowała na uniwersytecie. Jak ją wyrzucali z mieszkania, to nie pozwolili zabrać książek. Pytała po co im one, przecież ich i tak Mickiewicz nie obchodzi. Dostała w twarz i tyle. Tych książek żałowała całe życie. Jak przyjechała, to wypili wino z radości, że jest w Ziemi Obiecanej. Zawsze się śmiała: „Obiecana, ale komu?”. Zmienia temat. Opowiada jak ich trzymali na placu za drutami. Pędzili tych 25 kilometrów znad Bzury, żeby wsadzić za druty w innym miasteczku. Przechodził tam kiedyś jeden znajomy Polak. Próbował z nim rozmawiać, ale on udał, że go nie zna. Prowadził rower i patrzył niby przed siebie, a tak naprawdę to nerwowo strzelał oczami, czy ktoś nie widzi, że Żyd do niego gada, bo a nuż pomyślą, że on też Żyd.
– Nawet nie trzeba mieć żalu, on przecież miał swoje sprawy, swoją rodzinę. Ja chciałem tylko chleba.
Znów milknie. Przesuwa kieliszek po stole. Zatacza szkłem niewielkie koła. Wraca nimi do tamtych dni. Opisuje kościół, w którym ich zamknięto. Ciemną budowlę z kamienną podłogą. Kilka dni trzymali tam wszystkich bez jedzenia i picia. Dobrze, że było chłodno, łatwiej było znieść pragnienie. Dzieci ucichły. Onieśmielało je obce, wysokie sklepienie i święci w ołtarzach. Tylko jak chciały za potrzebą, to trzeba je było brać pod chór …
– Modliłem się do Jezusa. Przecież On też z naszego narodu. Też Żyd. Ja nie wiem, czy On jest Bogiem, ale jak Wy wierzycie, że jest, to może i jest. Wiatr jakoś szczególnie miotał się pośród kolumn. Czułem, że to już koniec, że trzeba albo dać się pokonać z wszystkimi, albo jakoś walczyć by przetrwać. By być. Na złość Hitlerowi. Żeby komuś opowiedzieć, jaka dzielna była mała Salcie sąsiadów. Jakie było życie nad Bzurą, a jakie ostatnie tygodnie nad Nerem. – Znów cisza i niekończące się ruchy kieliszka. – Wysłuchał mnie. Wstałem i wszedłem schodami na chór. Tam były z boku drzwiczki na stryszek nad boczną nawą. W jakimś miejscu w połowie pomieszczenia stała drabina na strych nad główną nawą. Tam się wdrapałem i jakoś tę drabinę wciągnąłem na górę. Nie byłem sam. Zauważyłem po jakimś czasie tych dwoje. Nie podeszliśmy do siebie. Oni czaili się w samym rogu. Ja szukałem bezpiecznego miejsca. Wlazłem po konstrukcji do sygnaturki i schowałem się na belce, na której wisiał dzwon. – Znów kręgi na stole. Patrzy gdzieś w przestrzeń. – Ja przeżyłem. Jedyny.
Siedzimy na tarasie kawiarni. Obok przechodzi izraelski patrol z bronią automatyczną gotową do strzału. Naród w stanie oblężenia. Chłopcy rozmawiają po rosyjsku.
– Wie Pan, ja nie chcę niczego. Nie chcę jechać. Pewnie pięknie byłoby pójść z Linczic na łąki. Posiedzieć nad rzeką. Ale do kogo tam jechać? Tam nawet nie ma kirkutu.
– Jest Mała Synagoga, ale teraz to zwykły dom mieszkalny …
– Sam Pan widzi. Ja chciałem tylko swoją datę urodzenia. Początek wszystkiego. To chyba niewiele.
– Uda się. Obiecuję, że pozna ją Pan.
– Tak, teraz już jestem o to spokojny.
Wstajemy i idziemy w stronę Starego Miasta. Jest już rozluźniony. Ma za sobą wspomnienia.
– My to jesteśmy naród do zmian. – Uśmiecha się. – Najwięksi reformatorzy to Żydzi. Mojżesz dał Prawo, Jezus religię, Marks powiedział, że byt określa świadomość, a Freud uznał za najważniejszy seks. Einstein skwitował zaś, że wszystko jest względne.
– Naród do zmian. Dobre. Fakt. I św. Paweł i Kolumb to Żydzi.
-Pan popatrzy na te mury. Święta Jerozolima. A te kamienie wznieśli Arabowie. Wszystko poplątane. Szarość tęczy, ot i co. Czy warto zabijać za wiarę? – Sam sobie odpowiada po chwili. – A czy warto za wiarę umierać …
– Powinien napisać Pan o tym wszystkim.
– Książkę?
– Tak.
– Może. Anioł Śmierci nie zabiera tych co piszą Księgę.
Dochodzimy do Bramy Jaffa. Wąskie uliczki prowadzą nas do wnętrza miasta. Skręcamy w niewielki zaułek. Dochodzimy do bramki do wykrywania metali. Jak na lotnisku. Schodzimy po szerokich schodach w dół. Zachodni Mur. Ściana Płaczu. Prowadzi mnie do części dla mężczyzn. Jest kilka razy większa od tej dla kobiet. Zakładam na głowę papierową jarmułkę. Stoimy długo. On rozmawia z Bogiem po swojemu, ja po swojemu.
– Wie Pan, czemu Żydzi noszą wciąż nakrycia głowy? Bo mają więcej grzechów niż włosów na głowie, to po co Boga obrażać takim widokiem.
Wracamy na Yafo.
– Za rok w Jerozolimie.
– Za rok w Jerozolimie. – Uśmiecham się.
Odchodzi. Ja także. Wiem, że już tutaj nigdy nie wrócę, ale „za rok
w Jerozolimie” dodaje otuchy. Mam jeszcze cały dzień. Tyle chciałbym zobaczyć, tyle nie zobaczę. Nie będę się tym jednak przejmował. Każda chwila jest darowana. Wszystko, co jest zostanie we mnie.
Kupuję fatawel i jedząc go idę ponownie na Stare Miasto.

*

Siedzę przy stole kuchennym i piszę. Minęło kilka miesięcy od powrotu z Jerozolimy. Piszę list z miejsca gdzie mieszkał, do miejsca, w którym mieszka teraz.
„Wczoraj znalazłem w archiwum dokument. Urodził się Pan ….”. Piszę, piję otwarte specjalnie wino „Hebron”, kupione w koszernym markecie opodal dworca autobusowego przy Shederot Shezar w Jerozolimie. Czekało tyle czasu. Nie jest z najwyższej półki. Gdy je kupowałem miałem już resztki szekli. Teraz je piję siedząc w mieszkaniu przy żydowskiej uliczce w mieście nad Bzurą. Moim mieście. Naszym mieście. I piszę. O drewnianych komórkach za oknem, biciu dzwonu w południe. Jak wyglądają łąki, a jak mykwa zamieniona na pralnię. Opowiadam o Bazylice Grobu. Gdy klęczałem przy grobie spadła mi na czoło kropla z lampy oliwnej. Poczułem się namaszczony. Tylko … nie wiem „do czego?”.

*

Koperta z różowym znaczkiem z jakąś nieokreśloną budowlą leżała od kilku dni w skrzynce. Wewnątrz była pocztówka, a na niej Ściana Płaczu i angielski cytat z Izajasza: „Przez wzgląd na Syjon nie umilknę, przez wzgląd na Jerozolimę nie spocznę”. Nie wierzę w przypadki, więc i ten napis musiał być dobrany specjalnie. „Piszę książkę. Płaczę, gdy bije dzwon w sygnaturce.
Z bólu. Płaczę i jeszcze jestem. Jeszcze sadzę lasy koło Shoresh”. Kilka zdań.

*

Taki sam znaczek. Kartka z widokiem starej Jerozolimy. „Brat odszedł. Wspominał, że mówił Panu dawne powiedzenie, że jak tworzy się Księgę, to Anioł Śmierci omija piszącego z daleka, żeby pozwolić mu skończyć. Swojej książki nie dokończył. Powiedział, że widocznie Anioł przychodzi do piszących Księgę, a on szkicował tylko opowiadania ze wspomnień. Bardzo był wdzięczny za datę urodzin”.

*

Gdzieś tam Jordan połączył się z Bzurą.

*

Avinu Av …