22 paź

Mirosław Gabryś: Jacuś

Jacuś zawsze lubił dobrze zjeść. W dzieciństwie zjadł kilka dżdżownic, więc eksperymenty kulinarne nie są mu obce. Najważniejsze są nowe doznania i pełny żołądek. Jacuś nie lubi, kiedy mu burczy w brzuchu. Staje się wtedy nerwowy i gdyby nie miał pod ręką choćby suchego chleba, wybiegłby na podwórko zapolować na rudego kota sąsiadki. Sąsiadka co wieczór wypuszcza kota na śmietnik, żeby zjadł kolację, a to potrafi działać na wyobraźnię. Ach, jakże tłuściutki jest ten rudzielec, Jacuś po takim posiłku mógłby spać spokojnie do rana. A potem coś by skombinował, jakiegoś gołębia czy psa, gdyby zaszła potrzeba. Bo dla Jacusia zawsze się znajdzie coś na ząb. Ludzkość może nie przetrwać, może zabraknąć jedzenia, w końcu coraz częściej chorują owce i krowy, a powietrze jest coraz bardziej zanieczyszczone, nie mówiąc o oceanach. Wystarczy, że trochę się zmieni skład chemiczny gleby i jedyne, co wyrośnie, to przysłowiowy kaktus na dłoni. To tylko kwestia czasu, że człowiek umrze z głodu. Ale nie Jacuś. Tyle przysmaków chodzi po ziemi, lata w powietrzu, pływa w wodzie, świat jest ogromny i bez przerwy krzyczy „zjedz mnie!”. Aż cieknie ślinka Jacusiowi na myśl o bogactwie fauny, o wszystkim, co się rusza, o jeżach i wężach, o żabach i ślimakach, o myszach i szczurach, o wróblach i nietoperzach, nawet pająkiem i muchą by nie pogardził, gdyby go przypiliło. Czasem Jacuś myśli, że byłoby miło, gdyby tak na kilka dni zabrakło standardowej żywności. Wtedy z czystym sumieniem mógłby popróbować tych wszystkich dotąd nieznanych mu smakołyków. Przecież on nawet nie jadł gołębia! Tyle ich widuje codziennie, na chodnikach, na placach, na gzymsach kamienic, na niebie, po prostu gołąb na gołębiu. Nieraz siedział na ławce w parku, a one niemal ocierały mu się o stopy, łaziły wokół niego, tańczyły (być może też były głodne), prowokowały jak dziewczyny w miniówach na wiosnę. Aż się prosiły, żeby je schwytać do specjalnie przygotowanej na takie okazje reklamówki, którą Jacuś nosi ładnie poskładaną w kostkę w wewnętrznej kieszeni kurtki. Gołąb musi być pyszny, właściwie zjada to, co kura, więc chyba podobnie smakuje, a na samą myśl o kurze Jacuś dostaje wzwodu. No, ale jak tu sięgnąć po gołębia w miejscu publicznym? Przecież ludzie by go zjedli żywcem. Ech, ludzie…
Do Jacusia wszyscy znajomi zwracają się per Jacuś, chociaż chłop jest po trzydziestce i waży sto dwadzieścia kilo. Sam Jacuś nigdy nie protestował, gdy zdrabniano jego imię, a wręcz przeciwnie. Wprawdzie kiedyś zdarzało mu się być Jackiem, ale ostatnio w podstawówce, i to chyba gdzieś w drugiej klasie, kiedy to koleżanka dla żartu zrymowała „Jacek – placek”. Dwa zęby przez to straciła. Trudno powiedzieć, czy bardziej zaszkodził jej ten nieszczęsny rym, czy raczej fakt, że Jacuś uwielbiał placki, a kiedy ich nie miał pod ręką, stawał się nerwowy. Akurat wtedy nie miał placków, miał WF i brak pokarmu na horyzoncie, a tu nagle ktoś krzyczy „Jacek placek podaj piłkę!”. No i Jacuś podał (z całej siły rzucił piłką do koszykówki prosto w zęby koleżanki). Gdy następnego dnia w szkole na obiad dawali placki, nikt nie odważył się wymówić nazwy dania, nikt nawet nie ośmielił się zaśmiać, dzieci wcinały po cichu i uciekały do klas, niektórzy ze strachu w ogóle nie zeszli do stołówki. Oczywiście Jacuś ma trochę oleju w głowie i wali po gębach tylko znajomych, którzy niefortunnie zwrócą się do niego per Jacek; obcym wspaniałomyślnie wybacza, gdyż nie wiedzą, co czynią, jednak zawsze udziela im pouczeń, bez względu na okoliczności. Jacuś nawet w urzędach każe mówić do siebie Jacuś, i tak też się podpisuje. Jako bezrobotny udaje się do urzędu pracy i na formularzu ciach „Jacuś Waluś”. Byłoby niefajnie, gdyby przez głupi podpis samemu sobie skojarzył się z plackiem. W końcu doszłoby do tego, że sam by siebie zjadł. Na to nie mógł sobie pozwolić, nie chciał iść do więzienia, tam źle odżywiają.
Jacuś był rzeźnikiem i znowu chciałby nim być, ale kilka lat temu zamknięto rzeźnię w miasteczku i od tamtego czasu jest bezrobotny. Póki co nie szuka innej pracy, gdyż nie zamierza schodzić poniżej swojego poziomu. Nie będzie brał byle jakiej roboty, będzie rzeźnikiem i basta. Mieszka z mamą, a emerytura mamy to prawie trzy tysiące, akurat żeby mógł ją przejeść (odżywiając się w Biedronce). – Co ty będziesz jadł, Jacusiu, gdy ja umrę? – czasem niepokoi się mama. – Oj tam, przestań mama, jest tyle możliwości – uspokaja ją Jacuś, bo wie, że świat jest wielką zagadką i niezmierzone są możliwości korzystania z dóbr natury. Gdyby naprawdę nie miał co jeść, zacząłby od schronisk dla zwierząt. Po kolei brałby wszystkie psy. Być może nawet, jako największy miłośnik psów w miasteczku, dostałby za to jakąś nagrodę od burmistrza, kto wie. Potem wziąłby na warsztat koty. Ech, taki rosół z kota to musi być rarytas, albo koci móżdżek, wątróbka z kota, szynka z kota, wszystko z kota, Jacuś nawet baraninę by usmażył z kota. Pomarzyć nie można?
Wczoraj wieczorem leciał film o katastrofie w Andach. Rozbił się samolot i odcięci od świata ludzie, którzy przeżyli, zjadali tych, którzy nie przeżyli. Po obejrzeniu tego filmu Jacuś nie mógł spać. Całą noc wiercił się i przewracał z boku na bok. Ostatnią bezsenną noc miał jakieś pięć lat temu, gdy go bolał ząb. Film o katastrofie w Andach był dokładnie jak taki chory ząb, którego trzeba wyleczyć. Ech, gdyby tak polecieć w Andy, i gdyby samolot się rozbił… Przecież to teraz takie modne, te wszystkie katastrofy lotnicze, jest duża szansa, by wziąć udział w jednej z nich. Jacuś marzy o takiej katastrofie, z której on jeden by ocalał. Wtedy mógłby spokojnie zjeść ciała wszystkich martwych pasażerów. Albo z przyjemnością popłynąłby statkiem, który gdzieś na środku oceanu poszedłby na dno. Pasażerowie w kamizelkach ratunkowych jeden po drugim umieraliby z zimna lub głodu. A Jacuś oczywiście by przeżył, i to jeszcze jak!
Jest wieczór. Jacuś od rana grzebie w internecie i drąży temat (z przerwami na standardowe posiłki). Wyczytał między innymi o dwóch Niemcach, z których jeden chciał być zjedzony, a drugi chciał kogoś zjeść. To jest to. Właśnie przed chwilą Jacuś zamieścił ogłoszenie odpowiedniej treści i będzie czekać na odpowiedź. Musi się udać. To niemożliwe, że w czterdziestomilionowym kraju nikt nie chce zostać zjedzony. Poprosi mamę o zakup większej lodówki, że niby dużą świnię okazyjnie kupuje. Część mięsa zamrozi, żeby przez kilka dni się delektować. A jeśli go nakryją? Ale kto? Mama ma słaby wzrok i nie odróżni ludzkiej czaszki od świńskiego ryja, a policja w miasteczku zajmuje się tylko ruchem drogowym. Prędzej kot sąsiadki wywęszy ludzkie mięso, ale co taki kot może mu zrobić? Jeszcze dwa dni temu Jacuś bał się, że jeśli zjadłby samego siebie, to by go zamknęli, teraz jest tak odważny, że nawet wyczuwającego ludzkie zwłoki kota się nie boi. Chociaż z tym kotem to nigdy nic nie wiadomo, on zawsze był jakiś dziwny. Jacuś odsuwa krzesło od biurka, powoli wstaje i się przeciąga. Od całodziennego siedzenia może dostać hemoroidów, ale gra jest warta świeczki. Następnie idzie do kuchni, otwiera drzwi lodówki, patrzy na zawartość i teraz już w stu procentach jest pewien, że czegoś tu brakuje. Wraca do pokoju i zerka na monitor – nic, na razie nic, żadnej odpowiedzi na ogłoszenie. Jacuś się niecierpliwi. Bębni palcami w biurko, oblizuje wargi, połyka ślinę. Przez głowę przelatuje mu myśl o rudym kocie sąsiadki. Wychodzi z domu.

Pan Zenek
Pan Zenek dzieckiem już nie jest, co najmniej trzy razy osiemnastka mu stuknęła, ale ze strachu w spodnie zrobić potrafi. Na cmentarz w nocy za nic by nie poszedł, dajcie mu stówę, a nawet obok bramy nie przejdzie. Złapie parkinsona, poluzuje mu zwieracz i nieszczęście gotowe. Mało to filmów puszczali o wampirach? Pewnie, że to bajki, ale podobno w każdej bajce tkwi ziarenko prawdy. A jeśli to ziarenko wyjdzie z grobu i rzuci się na niego? Już on tam swoje wie i diabłu w oczy woli nie patrzeć. Jak tylko w telewizji zaczyna się horror, od razu zmienia kanał, a gdyby w horrorze miał zagrać naprawdę, to co by to było, lepiej nie wiedzieć i chuchać na zimne. Nieszczęście Pana Zenka polega na tym, że jego żona uwielbia horrory i z tym chuchaniem na zimne nieczęsto mu się udaje – zmienić kanał może tylko wtedy, gdy żona już śpi. A i niekoniecznie. Mało to razy zasnęła z pilotem w zaciśniętej dłoni? Zakleszczy pilota na amen, a tu zombie wstaje z grobu i dawaj na Pana Zenka! Wtedy biedak drżącymi rękami wkłada stopery do uszu i udaje się do toalety na przegląd prasy. Tylko jak tu czytać z taką trzęsawką? Nawet gołych bab se nie poogląda, bo tak im wszystko skacze, że widać tylko ruch. Wprawdzie w tych pisemkach nie chodzi o nic innego, jak tylko o ruch, ale bez przesady. Żadnej przyjemności z oglądania na takim przyśpieszeniu. Pan Zenek wraca więc do pokoju, z zamkniętymi oczami idzie do łóżka, a drogę wskazuje mu punkt, z którego wydobywa się chrapanie żony. Nierzadko potyka się o krzesło, jakby żona chrapała nie z tego otworu, co trzeba, albo gdzieś z okolic łydek. Z bolącym palcem u nogi Pan Zenek dociera do łóżka i nakłada kołdrę na głowę, żeby szamotać się do rana, usiłując zasnąć.
– A ty co tak od rana oczami świecisz? Piłeś coś? – Żona Pana Zenka przygląda mu się podejrzliwie. – Skąd! Po prostu spać nie mogłem, sam nie wiem, dlaczego. – Pan Zenek już wolałby poinformować żonę, że wypił z rana ćwiartkę, niż żeby miała dowiedzieć się prawdy. Stary chłop i telewizora się boi? Dajcie spokój! – No ja już tam wiem, co ty robisz po nocach! Widziałam te twoje czasopisma motoryzacyjne w łazience! Chciałbyś się przejechać którymś z tych modeli, co? A ze mną to już dwa miesiące nic. – Weź przestań, zmęczony po robocie wracam, nadgodziny biorę, spać nie mogę, wykończony jestem. – Skoro nie śpisz w nocy, to chyba zbyt ciężkiej pracy nie masz. A korona z głowy by ci nie spadła, gdybyśmy raz w tygodniu coś ten tego. Jakbyś nie wiedział, to przypominam, że jestem kobietą. – No z facetem raczej bym się nie żenił. – Bo wolałbyś z lafiryndą z rozkładówki! Która lepsza, co? Ta brunetka, co ją pod wanną trzymasz, czy może ta ruda za lustrem? Tylko ciekawe, co by ci taka gotowała? Pewnie nawet jajecznicy nie umie zrobić jedna z drugą! One by ci nawet wodę na herbatę przypaliły!
Pan Zenek nie miałby nic przeciwko temu, żeby ruda lub czarna lafirynda z rozkładówki czasem przypaliła mu wodę, ale nie o to chodzi. Pisemka pornograficzne są w łazience głównie dla zabicia czasu. Pan Zenek czymś musi się zająć, gdy w telewizji leci horror. Owszem, ma też pod wanną magazyny motoryzacyjne, ale kto w nocy chce oglądać auta? W nocy co innego się robi. To, czego Pan Zenek nie robi, a o co coraz częściej wybuchają kłótnie z żoną. Może by i coś zadziałał, ale jak tu się podniecić, gdy wampir atakuje? Dla żony horror to rozrywka, poza tym ma podzielność uwagi, więc bez problemu może osiągnąć orgazm w towarzystwie krwawych bestii i trupów. A Pan Zenek? Przecież nie powie żonie, że nie może, bo horror leci. No i wychodzi do łazienki, a rano jest kłótnia, bo ma przekrwione oczy.
Tyle problemów przez głupie horrory. Bo żeby tylko kłótnie z żoną! Nieprzespane noce skutkują ogólnym osłabieniem organizmu, a szczególnie spowolnieniem reakcji na bodźce z zewnątrz. Bo idzie sobie Pan Zenek do pracy, chce przejść przez jezdnię, i zamiast energicznie spojrzeć w lewo, w prawo, a potem jeszcze raz w lewo, to zapatrzony w asfalt lezie prosto pod koła fiata. Kierowca w ostatniej chwili hamuje i trąbi, po czym strzela całą serią niecenzuralnych słów. Zanim oszołomiony Pan Zenek orientuje się, co jest grane, już jest gwiazdą ulicy – kolejni kierowcy trąbią, a przechodnie się śmieją, bo stoi na środku skrzyżowania jak ostatnia sierota. Ale być pośmiewiskiem w anonimowym tłumie to pestka. Gorzej, że w pracy zaczynają coś szeptać, a nawet sam prezes ostatnio baczniej mu się przygląda. Chodzą słuchy, że Pan Zenek jest alkoholikiem. Bo który trzeźwy ma takie czerwone gały? Gdyby pyliły trawy, to jeszcze mógłby się tłumaczyć i robić za alergika, ale w styczniu? A przecież to nie wina Pana Zenka, że w styczniu dają najwięcej horrorów. Wprawdzie czerwone oczy można by jakoś zatuszować okularami, ale chwiejnego kroku to już niczym nie zatuszujesz. No i dochodzimy do sedna: Panu Zenkowi grozi dyscyplinarne zwolnienie z pracy. Przecież on ma poważną funkcję w firmie! On jest panem Zenkiem! Wszyscy do niego „Panie Zenku to”, „Panie Zenku tamto”! On pracuje w dystrybucji! On przyjmuje kontrahentów! On jest magazynierem! No i co teraz? Tak nie może być, żeby pijany pracownik szargał święte imię firmy. Nie można narażać firmy na utratę klientów. Konkurencja nie śpi. (Tak jak Pan Zenek).
Pan Zenek w każdy wtorek kupuje „Tele Tydzień” i nerwowo kartkuje program. Nieraz zdarzyło się, że taka lektura niemal doprowadziła go do zawału. Program telewizyjny ustanawia jego kondycję na najbliższy tydzień. Tym razem jest fatalnie. Jeśli Pan Zenek nie zadzwoni do telewizji i nie zażąda zasadniczych zmian w programie, to wyleci z roboty na amen. No chyba że postawi wszystko na jedną kartę i przyzna się żonie do swoich lęków, a następnie poprosi ją o oglądanie komedii (to dla ich wspólnego dobra – tu mógłby wypunktować wszystkie korzyści wynikające z oglądania komedii, na przykład wznowienie życia erotycznego, ale przede wszystkim niezachwiany status materialny, wynikający z utrzymania dotychczasowej posady). Ale czy żona zrozumie problem? Przecież ona go wyśmieje i wniesie pozew o rozwód. A nawet jeśli nie, to już na pewno straci do niego resztki szacunku, o ile jeszcze są jakieś resztki. Pan Zenek nie może ryzykować. Postanawia zadzwonić do telewizji, klarownie naświetlić problem i kulturalnie poprosić o usunięcie wszystkich horrorów. Jeśli prośba nie poskutkuje, nie będzie się obawiał użyć przemocy słownej, bo w końcu jest Panem Zenkiem i nie da sobie w kaszę dmuchać.
Pan Zenek nie przypuszczał, że zmiana programu telewizyjnego może być aż tak kłopotliwa. Przecież to proste. Wystarczy puścić inny film. Gdy Pan Zenek chce sobie włączyć komedię na DVD, robi to bez problemu (podczas nieobecności żony). Gdy chce puścić coś innego, również to robi. Ci z telewizji to przecież wykształceni ludzie, chyba potrafią włączyć komedię zamiast horroru, skoro ja potrafię – myślał Pan Zenek. A tu nagle jakiś podrzędny pracownik telewizji skacze mu przez telefon do ucha: „Czy pan zwariował?! Program jest układany przez najwyższej klasy specjalistów i nie może jeden człowiek burzyć całej myśli zatrudnionych w naszej stacji fachowców!”. Pan Zenek chciałby poznać tych fachowców i dać im po ryjach, jednak pracownik telewizji taktycznie się rozłącza. Zostaje wyjście ostateczne: Pan Zenek musi poważnie porozmawiać z żoną.
No i porozmawiał. Ale se porozmawiał! To była krótka piłka. Miała być piękna akcja, długie, mądre podania, stuprocentowe porozumienie na boisku, a tu rzut karny. Rozmowa z żoną zaczęła się rzeczowo i poważnie, czyli zgodnie z planem, jednak plan po kilku sekundach wylądował w koszu. Pan Zenek ze dwa zdania zdążył powiedzieć, po czym został zgaszony ironicznym śmiechem. Tym samym okazało się, że wyśmienicie zna swoją małżonkę, gdyż jej reakcja nie była dla niego niespodzianką. Ma nosa chłop, i już. Zresztą nie pierwszą kobietę udało mu się rozgryźć. Był dobry w rozgryzaniu. Przez chwilę żałował, że po zawodówce nie poszedł na psychologię. Ale wróćmy na ziemię, czyli do żony. Wprawdzie nie zażądała rozwodu, lecz straciła wspomniane wcześniej resztki szacunku do męża (o ile jakieś resztki szacunku do niego miała). W końcu horrory to było jej życie, więc jeśli jej partner unika horrorów, to tak jakby jej samej unikał. Co to za związek, w którym nie ma kontaktu? – Co za tchórz! Z kim ja się związałam? Przecież nas nic nie łączy! Moje życie legło w gruzach! Jak mogłeś oszukiwać mnie przez tyle lat?! – Krzyczała tak głośno, że sąsiedzi zaczęli szerzej otwierać okna oraz przykładać szklanki do ścian. Też coś muszą mieć z życia, nie tylko głupie komedie, o których marzył Pan Zenek.
Naturalną konsekwencją nieporozumienia stało się ograniczenie kontaktów do minimum.
Pan Zenek zupełnie przestał rozmawiać z żoną. Już nawet się nie kłócą. Ale przynajmniej udało mu się utrzymać stanowisko. Obiecał prezesowi, że ograniczy picie, bo do tego, że pije, musiał się przyznać, inaczej zostałby zwolniony nie tylko za picie, ale i za kłamstwo. Obiecał podjąć leczenie. I rzeczywiście podjął, gdyż po kilku dniach oczy Pana Zenka przestały się świecić. A leczył się Pan Zenek w łazience. I leczy się tam do dziś. Tam nocuje (śpi w wannie), rozwiązuje krzyżówki, czyta gazety, słucha radia. Jedzenie trzyma na rezerwuarze, zamknięta klapa kibla robi mu za stół. Wszystko ma pod ręką, nigdzie nie musi wychodzić (tylko do pracy). Z żoną widuje się tylko, gdy ta chce skorzystać z toalety. Czasem z tej toalety korzystają również różnej maści kinomani, szczególnie miłośnicy horrorów, których żona sprowadza sobie na nocne seanse. Pan Zenek na obecność kinomanów nie narzeka. Żona ma kinomanów, on ma swoje lafiryndy pod wanną i za lustrem. No i kwita. Wprawdzie mógłby od kochanków żony pobierać opłaty za korzystanie z WC, ale wtedy wzięliby go za babcię klozetową tudzież za alfonsa. Pan Zenek nie wie, co gorsze, ale wie, że jest Panem Zenkiem i swój honor ma i nie będzie robić ani za babcię klozetową, ani za alfonsa. Najważniejsze, że uratował małżeństwo, bo kto wie, czy jako rozwodnik utrzymałby swoją pozycję w firmie. Ustabilizowane życie rodzinne to podstawa dla mężczyzny na stanowisku.

Franek
Franek zawsze chciał być Murzynem. Szczupłym mistrzem świata w biegu na trzy kilometry z przeszkodami lub muskularnym bokserem wagi ciężkiej. Z takimi warunkami to dopiero zrobiłby furorę! Namieszałby jak nikt! Najwybitniejszy fachowiec w branży! Geniusz! Bóg! Już widział, jak rzeka jego sławy wypływa daleko poza lokalne szambo, w którym prym wiodą wątłe płotki. Chwilowo był jedną z płotek, w dodatku najmniejszą, ale robił, co mógł. Specjalizował się w kradzieży damskich torebek. Kochał swoją pracę, a kiedy człowiek robi to, co kocha, i jeszcze dzięki temu zarabia na życie, wtedy naprawdę jest w czepku urodzonym szczęściarzem. Tak mówią największe gwiazdy telewizji, czyli największe autorytety. Franek był bardzo ambitny i jak sobie coś postanowił, to nie było żartów. W końcu kiedyś nadejdzie ten upragniony dzień, w którym po latach ciężkiej pracy osiągnie swój cel i zdobędzie tytuł mistrza, zostanie Królem Złodziei. A potem to już z górki – prasa, radio, telewizja, bankiety z Natalią Siwiec.
Jednak rekord świata w biegu na trzy kilometry z przeszkodami chwilowo nie należał do Franka. Nawet na jego ulicy (i pewnie też na jego klatce i na jego piętrze) byli lepsi zawodnicy od niego, więc nic dziwnego, że niemal zawsze spartolił robotę. Po wyszarpnięciu torebki uciekał z nią najszybciej jak mógł, lecz zwykle nie zdążył przebiec odpowiedniego dystansu w odpowiednim czasie i najdalej po kilku metrach ktoś podkładał mu nogę lub chwytał go za rękę, kończąc w ten sposób jego bieg z przeszkodami. Ponadto Franek chwilowo nie był bokserem wagi ciężkiej, więc przyłapany na kradzieży nieraz dostał po gębie. Gdyby był Muhammadem Alim (albo braćmi Kliczko, którzy z pewnością są Murzynami z genetyczną anomalią pigmentacji), na pewno nie pozwoliłby sobie dmuchać w kaszę – nie dość, że nie oddałby właśnie skradzionej torebki, to jeszcze przyłożyłby lewym sierpowym, kładąc byłą właścicielkę torebki na chodnik. I zamiast opuszczać ring z podkulonym ogonem i krwawiącą wargą, zbierałby oklaski (sam by sobie klaskał i klaskanie kolekcjonował, a nie śliwy pod okiem).
Franek wiedział, że jego chwilowe niepowodzenie wynika z faktu, że jest przedstawicielem rasy białej. Białemu zawsze pod górkę, same kłopoty, ale niech no tylko zostanie Murzynem, to wszystko pójdzie jak z płatka. Nie, nie, Franek nie był aż tak naiwny, by myśleć, że kupi czarną farbę, pomaluje ciało i hura! Trzeba mieszkać na Alternatywy 4, żeby tą drogą stać się wiarygodnym Murzynem. Franek mieszkał gdzie indziej i w innych czasach. Dlatego bardziej skłaniał się ku modnym ostatnio operacjom plastycznym, które kojarzyły mu się z wielkim światem, z luksusem, z szołbiznesem, z piersiami Dody, z ustami Iwony Węgrowskiej. Po operacji plastycznej będzie innym człowiekiem – człowiekiem sukcesu. Powiększanie piersi to babskie fanaberie. Co do powiększenia ust też nie był przekonany. Bo po co mu wielkie wary? Gdyby chciał zostać prostytutką, to jeszcze mógłby zrozumieć znaczenie wielkich ust. Franek chciał być Murzynem, ale nie z wielkimi wargami, wolał być Murzynem z szerokimi nozdrzami, w które mógłby chwytać najcudowniejsze zapachy. Ogromne nozdrza muszą mieć wpływ na węch, a dobry węch w profesji złodziejskiej to zdolność bezcenna. Franek już czuł zapach bogactwa i sławy, już widział się w tym słynnym otworze świata, który przed nim stał. Niech tylko powiększy nozdrza, a wyczuje każdą porządnie wypełnioną torebkę. Oczywiście nowym, zmodyfikowanym nosem będzie mógł również wyczuć grożące mu niebezpieczeństwa, dzięki czemu przestanie pakować się w kompromitujące go sytuacje, wynikające z przyłapania in flagranti. Operacja nosa nie sprawi, że stanie się bokserem wagi ciężkiej czy szybkim biegaczem, więc na razie będzie musiał zadowalać się torebkami tych starszych pań, które nie zdążą go złapać, a nawet jeśli zdążą, to i tak będą bez szans w walce wręcz. Tylko jak zostać Królem Złodziei, obrabiając same staruszki? Jest tylko jedno wyjście, pomyślał Franek: trzeba zostać Murzynem w całości, nie tylko jego nozdrzami. Trenować boks, trenować sprint oraz trzy kilometry z przeszkodami, trenować wszystkie dyscypliny, w których najlepsi są Murzyni (Usain Bolt,Saif Saaeed Shaheen, Muhammad Ali, Władimir Kliczko). Może nawet zostać raperem. Poświęcić się dla dobra idei, by później zbierać kokosy. Ćwicz, Franku, ćwicz, bez pracy nie ma kołaczy – dopingowali go rodzice.
Franek był bardzo ambitny, ale szybko zrozumiał, że nie tędy droga. Będzie trenował boks – rozkwaszą mu nos, będzie trenował biegi – skręci sobie kostkę. Ze skręconą kostką nawet staruszce nie ucieknie. Wyczynowe uprawianie sportu jest bardzo niebezpieczne i nieżyciowe, w dodatku zajmuje zbyt wiele czasu. Franek był zbyt ambitny, żeby tracić czas na samodoskonalenie, on chciał być doskonały od zaraz. Pójść na miasto, znaleźć wypożyczalnię Murzynów, wziąć takiego na kredyt, podszyć się pod niego, zdobyć nim laur Króla Złodziei. Taki był plan Franka. Łaził po mieście, łaził, pytał o wypożyczalnię z Murzynami, ale znalazł tylko wypożyczalnię kostiumów na bal przebierańców. Gdyby był dzieckiem, mógłby zostać co najwyżej Indianinem. Lepsze to niż być białym, ale cóż z tego, skoro nie mieli kostiumu w rozmiarze XL. Gdyby choć w tym rozmiarze dostępny był kostium Mongoła, to przynajmniej mógłby zatańczyć gangnam style z Marylą Rodowicz. Ale gdzie tam. Dla poważnego dorosłego Polaka nie przewidziano nawet kostiumu Czecha, w którym można zrozumieć i poczuć czeski humor. Tak więc Franek nadal musiał być sobą. Ale tylko chwilowo. Bo przecież wszystko przed nim. Zawrotna kariera Murzyna czeka tuż za rogiem. A potem to już wiadomo – prasa, radio, telewizja, bankiety z Natalią Siwiec.
Poszło zgodnie z planem. Bo zawrotna kariera Murzyna naprawdę czekała za rogiem. Franek na ułamek sekundy ujrzał czarną twarz, a potem czarną pięść. Bokser wagi ciężkiej powalił go jednym ciosem. Franek uderzył głową w bruk. Jeszcze zdążył zobaczyć szybkie nogi czarnego sprintera i zarazem biegacza na trzy kilometry z przeszkodami, który uciekał ze świeżą zdobyczą. Życie jest niesprawiedliwe – pomyślał – bo przecież ledwo wyrwał staruszce torebkę, to już widział jak Murzyn z nią znika. A potem jeszcze widział policję, karetkę, tłum gapiów i fotoreporterów. Nie zdążył zobaczyć się w telewizji. Szkoda, że nie miał nozdrzy a’la usta Węgrowskiej.