20 lip

Mirosław Bańko: Brzydkich wyrazów już nie ma

W wiktoriańskiej Anglii słowo leg (noga) uchodziło za nie dość wytworne, zastępowano je słowem limb (kończyna). Niektórzy woleli mówić nawet o kończynach stołu, aby nie budzić grzesznych skojarzeń. Nogi stołowe zasłaniano wtedy długimi obrusami, a o spodniach, które wszak mają pecha stykać się z nogą, mówiono niewymowne.

W modzie kobiecej suknie odsłaniające nogę pojawiły się w latach I wojny światowej, upowszechniły w okresie międzywojennym. U Gombrowicza odsłonięta łydka jest symbolem nowoczesności, a także prawdziwą obsesją narratora, który jej nazwę odmienia przez przypadki i poddaje zabiegom słowotwórczym (przymiotnika łydczany, obecnego w powieści, słowniki polskie nie zanotowały jednak do dziś).

Noga pozostaje symbolem seksualności, gdyż sąsiaduje z miejscem, którego do niedawna nie wypadało nazywać wprost (chyba że fachowo w rozmowie z lekarzem albo infantylnie w rozmowie z dzieckiem). Żeńska piękność – tak postrzegana oczami mężczyzn – ma nogi „do samej szyi”, ale przecież wiadomo, że to nie szyja decyduje o atrakcyjności nogi.

Nie ma potrzeby wracać do Rabelais’ego ani innych bezpruderyjnych autorów, punktem odniesienia dla obyczajowości dzisiejszej są czasy nam bliższe, a zwłaszcza najbliższe. W słownikach doby PRL brzydkich wyrazów było jak na lekarstwo i nawet jedenastotomowy słownik Doroszewskiego poza jednym niewinnym czteroliterowcem innych nie zanotował. Cenzura polityczna szła ręka w rękę z obyczajową. Po roku 1990 leksykografia polska tak gorliwie nadrabiała zaległości, że pewien słownik ortograficzny, bodaj najbardziej prestiżowy, spotkał się z krytyką użytkowników. „Słownik ortograficzny czy pornograficzny?” – pytał jeden z recenzentów, „Za dużo czy w sam raz?” – zastanawiał się inny i tylko niepokorny jak zwykle Ibis-Wróblewski nie krył dezaprobaty dla tej erupcji zakłamania, gdy swojej wypowiedzi dał tytuł Dziewice leksykalne.

Już bowiem nie jest tak, że „uszy puchną”, że „dzieci brzydko się nauczą” – wystarczy włączyć komputer, klik, klik i wszystko widać tak, że nawet czytać nie trzeba. A media do rytuału świąt wielkanocnych włączyły dowcipkowanie na temat jaj. Więc już nie łydka, nie noga, nie dupa (czy jeszcze „za przeproszeniem”?), ale jaja, i to z okazji świąt Zmartwychwstania Pańskiego.

A co mówią na ulicy, w sklepie, w parlamencie (gdy mikrofon jest wyłączony)? Językoznawcy alarmują, że obscena są wszechobecne, że prowadzi to do zdziczenia obyczajów (czy też na odwrót, wszystko jedno), że polszczyźnie zagraża wulgaryzacja (według badań opinii publicznej wulgaryzmy to jeden z największych wrogów naszego języka, drugim są wyrazy obce, zwłaszcza angielskie). Zatem „za dużo czy w sam raz”?

Paradoksalnie – za mało, niedługo zabraknie. Po mocne słowa sięgało się przecież po to, aby wyrazić silne emocje. Pozwalały rozładować napięcie, które w przeciwnym razie trzeba tłumić albo rozładować inaczej. Gdy obce i rodzime fucki padają beznamiętnie w co drugim zdaniu, jak wyrazić złość? Pięścią, kopnięciem, kamieniem, nożem?

Brzydkich wyrazów właściwie już nie ma, skoro prawie wszystko można powiedzieć wszędzie. Zostały jeszcze brzydkie intonacje, podniesione głosy, gesty zdradzające wzburzenie. Trzeba się o nie troszczyć, w nich nasza ostatnia nadzieja. Potem zostaną już tylko pięści i kamienie.

*

A może jednak „brzydkie” wyrazy są, tylko inne? Gruby (ładniej: „puszysty”), stary („w średnim wieku”), kaleka („niepełnosprawny”), Cygan („Rom”)… Oto nasze tabu, nasze nogispodnie – wierzymy, że lepsze, że bardziej racjonalne od dawniejszych.