18 sty

Miłosz Waligórski: PS

pamięci Zygmunta Haupta

Na niebie jaskółki i słońce płynęły na zachód, tam gdzie już gęstniały chmury. Pod taką wróżbą mierzyć wzrokiem na wschód, to jakby bez powiek obserwować przeszłość, sięgać na oślep za stopioną kliszę. Ale nie zmrużyłam oczu, nie zaćmiłam się. Piękna dziewięćdziesięcioletnia stałam w oknie – na parapecie zadzierały nosa moje lwipyszczki – i odważnie patrzyłam pod prąd zdarzeń, do cofniętych krajów.
– Ptaki znad Itaki – zrymowało mi się niespodziewanie i to było jak tąpnięcie. Tak, po żeńsku, rymował stary Saulius. Bezwiednie oddając się we władanie pogody, zstąpiłam w najgłębsze pokłady niepamięci. Oto wiatr – mimo stycznia ciepły i ożywczy, wprost uzdrawiający – razem z jaskółkami i słońcem przywiewał na myśl pierwsze wiosny mojego długiego życia, przejmował wczesną radością i wczesnymi smutkami.
Arktyczne światło napędzało niedźwiedziego stracha, podobnego do tego, który szaperonował mi w dzieciństwie, gdy z chłopakami ukradkiem łasowałam w składziku Litwina. Nieraz zakradaliśmy się tam we trójkę z jego synami. Najpierw, przebrawszy się przez burzę ostów, pokrzyw, łopuchów i belladon broniących dostępu do jego skarbów, chudymi ciałami przywieraliśmy do desek świronka. Łapaliśmy się za ręce, w zagłębieniach
dłoni lęgł się pot, wtedy zaciskaliśmy jeszcze mocniej. To były, zdaje się, moje pierwsze karesy.
Pełnym latem drewno pachniało smołą, wczesną wiosną – żywicą, bo wtedy mój ojciec stalował u Sauliusa nowe okładziny. Spojrzenia wznosiliśmy ku górze, jak byśmy spodziewali się stamtąd jakichś wskazówek czy przynajmniej łaski. Po niebie przeciągały senne obłoki, nic nie wskazywało na karę. Deski przenosiły dźwięki jak membrana. Jeśli naszym szeptanym prośbom odpowiadało ze środka echo, na trzy-cztery pędem puszczaliśmy się w zawody, kto pierwszy przy wejściu.
Zwycięzca miał prawo do pierwszego cuksa. Ostrożnie i możliwie bezgłośnie uchylał drzwi i cichaczem wsuwaliśmy się do wnętrza. Nie szukaliśmy niczego, jak własną kieszeń znaliśmy tu wszystkie zakamarki. Pośród ogrodniczych narzędzi stało biurko, nieużywany od lat kantorek z twardym jak minerał kurzem w piaseczniczce. W szufladzie pod mosiężną spluwaczką leżało blaszane pudełko. Wydobywaliśmy je, ostrzem sekatora podważali wieczko i z miękkiego dna wybierali landryny. Opychaliśmy się nimi jak pleban Czmoła wyrzutami sumienia swoich parafian.
By jak najszybciej pozbyć się śladów występku, z chrzęstem, niemalże łamiąc sobie zęby, zgryzałam je i mełłam na szaber. Cmoktałam tę miazgę i zanim ją przełknęłam, szybko, łapczywie i do szpiku wyssawszy jej treść, na błysk oka zmieniałam się w sam smak. Trwało to krótsze od chwili „teraz”, ale tę słodką drętwość podniebienia mam na języku do dziś. Dla momentu zapomnienia i dreszczyku podniety ryzykowałam nerwy i zdrowie. Czasem udawało nam się wrócić do domów bez szwanku, czasem jednak ogrodnik wyrastał spod ziemi i ku przestrodze spuszczał nam manto.
Ten skądinąd spokojny i pogodny człowiek nieraz na paluszkach dybał przez drzwi i bezszelestnie zachodził nas od tyłu, by wtem huknąć z wysokości jak szelma: – Ha, wisusy, ptaki znad Itaki, już ja się z wami urządzę! – Truchleliśmy, a on, ściągnąwszy z gwoździa sarnią nóżkę z pękiem surowcowych rzemyków, jedno po drugim przekładał nas przez kolano i wymierzał dyscypliny. Przy wtórze burleskowych ałciów po świronku niosły się odgłosy cięgów przez spodnie. Kiedy nadchodziła kolej na mnie – I ty przyjmujesz w tym udział? – ze zdziwieniem marszczył grube brwi i przystępował do bicia.
Chyba miał do mnie feblika, bo zawsze zadawał mi kilka klapsów mniej niż pozostałym. Zresztą Saulius, dusza człowiek, nie brutalizował nikogo. Dziś wydaje mi się, że te spotkania z naszą trójką były dla niego czystą zabawą, grą w rzeczy-wista albo w ości. Skończywszy, puszczał nas wolno. I nigdy nie krzyczał za nami: „Nie pokazujcie mi się więcej na oczy!”. Może nawet chciał, żebyśmy wrócili. Stawał w szeroko wywartych drzwiach rupieciarni i odprowadzał nas wzrokiem aż po róg odryny. U jego stóp, wypadłszy z krzaków z jakimś szczegółem w pysku, przywarowywał Mazgaj. Ten szczegół go stwarzał, przykuwał uwagę.

(…)

Cały tekst do przeczytania w numerze 4/2015 “Wyspy”