20 sty

Michał Szablewski: Podwórko

Na moim własnym, prywatnym, własnościowym podwórku dziesięcioro zbiegów, śmiertelnie niebezpiecznych zbirów, zabójców, szubrawców, gwałcicieli, no i jeden finansista. Karmiłem ich jak mogłem, doglądałem i przynosiłem wodę w baniakach. Odtwarzałem dla nich muzykę klasyczną i odczytywałem artykuły z prasy sportowej. Zauważałem jednak coraz bardziej postępującą dzikość ich obyczajów, której nie było w stanie załagodzić już nawet okazjonalnie rzucane im bezbronne cielę, które rozrywali na strzępy, w którego krwi się tarzali, którego domniemane imię wykrzykiwali. Wciąż bowiem usiłowali wdrapywać się po stromych, ceglanych ścianach, gubiąc przy okazji paznokcie i sowicie znacząc mury swoją krwią, tak jak psy znaczą moczem swe terytorium.
Krew ta, przemieszana z zeschniętą tkanką, rodziła niewyobrażalny smród, który coraz bardziej dokuczał moim gościom. Pewnego wieczora musiałem z tego powodu przerwać dosyć dobrze zapowiadającą się randkę z pracownicą recepcji okolicznego hotelu, przeuroczą gadułą. Nie dość, że fetor zepsuł smak przygotowanego przeze mnie spaghetti carbonara, to jeszcze te dzikusy wyły tak głośno, że po raz pierwszy bałem się wizyty policji. Nie wspominając już o tym, że zaproszona koleżanka uciekła, gdy odwiedzałem toaletę, wziąwszy mnie z pewnością za świrniętego psychopatę, który za domem przechowuje menażerię, jakiej nie powstydziłby się średniowieczny właściciel cyrku.
Wszystko przez ten jeden, przeklęty wtorkowy wieczór. Zgodziłem się wówczas przyjąć trzydzieści tysięcy złotych za trzydzieści dni dla dziesięciu zbiegów, które to trzydzieści tysięcy przekazano mi w gotówce – w gustownej czarnej walizeczce z zamknięciem, choć bez kodu. Dystyngowany starszy jegomość w cylindrze, który pieniądze zaoferował, wielce był kontent z mojej zgody, wymuszonej nieco brakiem spłaty trzech ostatnich rat kredytowych. Nie minęło pięć minut od wręczenia mi walizeczki, jak na moje podwórze wjechał czarny bus, którego drzwi otworzyły się z hukiem. Cała ta zgraja dosłownie wysypała się, jak węgiel do piwnicy, wprost po mokrej i brudnej posadzce. Niektórzy – ci co bardziej włochaci – po wyładowaniu toczyli się po bruku, nie mogąc się zatrzymać, spowici i złączeni w magicznym tańcu, aż w końcu roztrzaskali w drobny mak moje liche meble ogrodowe (ustawione w nadziei, że kiedyś na te pieprzone podwórze zawita w końcu słońce).
Zaraz potem bus odjechał z piskiem opon, mi zaś pozostało moje własne zdezorientowane oblicze. Musiałem stosunkowo szybko się opanować, inaczej bowiem całe to rozbawione towarzystwo rozpełzłoby się po sąsiedztwie i tyle bym ich widział. Prędko zaryglowałem więc bramę i obserwowałem jak ze skupieniem sprawdzają każdy kąt, macają każde zagłębienie w bruku i mrucząc, wymieniają się uwagami. Trwało to dość
długo, zanim wreszcie uznali, że teren został przez nich wybadany. Wówczas można było zauważyć znaczącą zmianę w ich zachowaniu: wyprostowali się i poczęli pluć przez siebie, pojawiły się też pierwsze kamienie rzucane w moje szyby z żądaniem papierosów – papierosów przed wodą, ciepłymi ubraniami czy jedzeniem; tego typu wymagania nadeszły później.

(…)

Cały tekst do przeczytania w Suplemencie 2015