30 paź

Marek Ławrynowicz: Bohater literacki

Z. był człowiekiem jakich wielu. Wzrost przeciętny. Budowa ciała niezbyt imponująca. Twarz dość pospolita, ale jeśli ktoś się dokładniej przyjrzał, mógł dostrzec, że oczy Z. patrzą na świat, lekko kpiąco, z pewnym dystansem. Przez pięćdziesiąt kilka lat  życia zajmował się głównie handlem na niewielką straganowo–bazarową skalę, co dawało mu szansę przetrwania, ale nie dawało poczucia bezpieczeństwa. Miał też epizod romantyczny, kiedy zaczął jeździć w celach handlowych na Ukrainę i pewnego dnia przywiózł stamtąd przepiękną dziewczynę, z którą się natychmiast ożenił. Małżeństwo było nadzwyczaj udane, ale tylko przez trzy miesiące, to znaczy do momentu, gdy owa Tamara czy też Natasza uzyskała polskie obywatelstwo. Jeszcze tego samego dnia spakowała walizkę i udała się do Szwecji, gdzie przepadła bez wieści. Z. ciężko przeżył jej ucieczkę, ale w końcu pogodził się z losem. Pił tylko nieco więcej, a gdy był już pijany zwykł mawiać:
— Jak tam było, tak było, ale co sobie podupczyłem, to moje.
I nalewał sobie kolejny kieliszek.
Jak widać z powyższego opisu, Z. był człowiekiem bardzo zwyczajnym, ale jest coś, co go z tłumu jemu podobnych wyróżniało. Był mianowicie bohaterem literackim.

Rzecz się miała tak. Z. miał w dzieciństwie na podwórku kolegę, nijakiego M. Ten był o rok młodszy, grubawy, niezbyt zręczny we wdrapywaniu się na drzewa, szybko poddający się, gdy sytuacja zaczynała go przerastać. Bić się nie umiał, a gdy dostał w ucho, zamiast po męsku walczyć, płakał rozdzierająco. Nie miał właściwie żadnych zalet poza tym, że nie mając jeszcze pięciu lat, nauczył się czytać, a wkrótce także pisać. Ale to nie były rzeczy cenione w podwarszawskim Miedzeszynie, gdzie obaj mieszkali, toteż Z. nie tyle kolegował się z M., co raczej go łaskawie tolerował, o ile oczywiście miał czas i nie udawał się ze starszymi o kilka lat kolegami nad daleki staw, albo w pobliskie krzaki z tanim winem. Mimo to M. cenił sobie bardzo kontakty z Z., bo innych kolegów nie miał.

Sytuacja zmieniła się, gdy rodzice M. się rozwieli, a on sam wyprowadził się z mamą do domku jednorodzinnego w pobliskiej Falenicy. Mieli wtedy obaj po kilkanaście lat.
Matka M. pracowała od rana do wieczora, a w tym czasie ów domek stawał się przytulnym azylem dla osób wprawdzie nieletnich, ale spragnionych alkohol u, miłości i innych tego rodzaju rozrywek. Bywały tam piękne dziewczyny z falenickiego, a czasem także z anińskiego liceum, toteż nic dziwnego, że Z. — który uczył się wtedy na kelnera w szkole gastronomicznej — stał się szybko stałym bywalcem owego miejsca. Wśród przyszłych kelnerów nie znalazł jakoś przyjaciół, toteż wsiąkł całkowicie w to licealno–alkoholowe towarzystwo, a nawet stał się jego ważną postacią ze względu na absurdalne wyczyny jakich się dopuszczał w stanie głębokiego upojenia.

Potem M. zaczął studiować, przeniósł się do Warszawy i stosunki miedzy przyjaciółmi rozluźniły się. Widywali się od czasu do czasu, przeważnie przypadkowo, ale traktowali się zawsze bardzo serdecznie, nic bowiem tak nie łączy ludzi, jak szaleństwa młodości.

Z. zajął się w tym okresie handlem, a M. ukończywszy studia robił powoli coś w rodzaju kariery, zaczął pracować w radio, czasem pisywał do gazet, krótko mówiąc, w pewnych miejscach jego nazwisko niektórym ludziom coś mówiło. Z. śledził z dala sukcesy przyjaciela, ale nie narzucał się swoją obecnością. Wystarczało mu, że w towarzystwie handlarzy i straganiarzy mógł przy kieliszku opowiadać, że go zna i morze wódki razem wypili. Straganiarze patrzyli wtedy na Z. z innej, lepszej perspektywy, choć prawdę mówiąc radiowe audycje M. nic ich nie obchodziły.

Z. miał zawsze skłonność do odbierania rzeczywistości przez pewne bajkowe schematy. Wydawało mu się, że M. przebywa teraz w świecie, gdzie wszystko lepsze. Domy okazalsze, ich wyposażenie bardziej luksusowe, kobiety piękniejsze, nawet psy co do jednego rasowe. Zazdrościł przyjacielowi tego świata, ale rozumiał, że to nie dla niego miejsce i dlatego zaczął M. nawet nieco unikać. Zresztą miał poczucie, że coś jest nie w porządku, bo gdy się przypadkiem spotykali, okazywało się, że M. ma samochód dziesięcioletni, mieszkanie niewielkie, a w nim meble dalekie od luksusu i mnóstwo półek zapchanych książkami. Jedyne co wskazywało na przynależność M. do lepszego świata, to jego rzeczywiście piękna żona, która go zresztą szybko porzuciła, ale już rok później miał następną, też bardzo ładną. Z. zastanawiał się nad tym i doszedł do wniosku, że M. nie żyje w należytym luksusie, bo jest z natury dupowaty, co już w dzieciństwie dało się zauważyć. Ale, dupowaty nie dupowaty, innych znanych kumpli Z. nie miał.

Minęło kilka lat i M., któremu najwyraźniej znudziło się radio, zaczął pisać książki. Nie zapominał przy tym o dawnym przyjacielu. Z. zawsze otrzymywał jako jeden z pierwszych egzemplarz ze stosownym autografem. Teraz podczas alkoholowych wieczorów Z. nie tylko opowiadał handlarzom i straganiarzom o M., ale mógł przedstawić argumenty w postaci książek i dedykacji. Książki wędrowały z rąk do rąk wokół stołu, a ich okładki i strony z dedykacją nabierały z wolna charakterystycznego wyglądu i zapachu, zachowując dla potomności ślady po śledziu w oleju, buraczkach, schabowym, oraz żołądkowej gorzkiej. M. gdy pewnego dnia sięgnął po taką książkę, żeby przyjacielowi pokazać jakiś fragment, ucieszył się bardzo, że widać na niej ślady ludzkiego zainteresowania. Nic go bowiem nie przyprawiało o większe cierpienie niż egzemplarze jego książek, po których od razu było widać, że nikt nigdy nie wyciągnął po nie ręki.

Przełomem w życiu obu przyjaciół była trzecia książka M., której akcja rozgrywała się w Falenicy, w latach ich młodości. Oczywiście, Z. stał się jednym z jej głównych bohaterów. Nie był to wprawdzie realistyczny portret, raczej zmyślona i nieco karykaturalna postać, bo M., choć opisał niektóre rzeczywiste wydarzenia, o wiele więcej zmyślił, przypisując swoim falenickim kumplom Bóg wie co. Z. to nie przeszkadzało. Z upodobaniem czytywał teraz handlarzom i straganiarzom dotyczące go fragmenty i doprowadził do tego, że wielu handlowców kupiło książkę, a Z. załatwiał im autografy autora. Po dwóch latach na półce z książkami w mieszkaniu Z. (były tam tylko książki M.) pojawiło się niemieckie wydanie powieści, potem rosyjskie, francuskie, a na koniec nawet ukraińskie. Z. z dumą pokazywał te wydania znajomym straganiarzom i sumując liczbę mieszkańców Polski, Niemiec, Austrii, Francji, Rosji i Ukrainy oszałamiał ich setkami milionów ludzi na świecie, którzy mogą przeczytać, czego dokonał pijany Z. w mało komu w świecie znanej Falenicy. O tego czasu Z. zaczął się cieszyć w swoim środowisku wielkim szacunkiem, żeby nie powiedzieć sławą. Jedyne czego jeszcze pragnął, to żeby powieść została przetłumaczona na język chiński, bo wtedy jego obecność w świecie miałaby charakter globalny.

Kiedy Z. zachorował na raka, niezbyt się tym przejął. Czuł się dobrze, miał wiele sił i planów handlowych na przyszłość. Jednak rak okazał się wyjątkowo przebiegły. Usytuował się tuż obok kręgosłupa, tak że żaden z lekarzy nie miał odwagi go operować. Zaordynowano chemię, która miała raka nieco zmniejszyć i uczynić go zdolnym do usunięcia. Rak istotnie się zmniejszył, ale nie na tyle, ile trzeba. Z. znalazł się w pułapce. Nie można było raka usunąć i nie można go było zostawić. Lekarze rozkładali ręce.

Wtedy Z. pomyślał o przyjacielu, który żył przecież w świecie, gdzie musiały być lepsze szpitale, lepsi lekarze i pod każdym względem większe możliwości. I choć nigdy M. o nic nie prosił, tym razem doszedł do wniosku, że nie ma wyjścia. Zadzwonił do M., spotkali się na mieście i szczerze porozmawiali. M. obiecał, że się rozejrzy i zobaczy, co się da zrobić.

Kłopot w tym, że M. wcale nie żył w lepszym świecie. Znał wprawdzie z radia kilku sławnych aktorów, a z racji działalności literackiej kilku znaczących pisarzy, ale nic z tego nie wynikało. Nie znał ani jednego onkologa, a dostęp do szpitali miał taki jak wszyscy. Zaczął dzwonić, szukać, ale jego znajomości ze sławnymi osobistościami były powierzchowne, a ci, z którymi się naprawdę przyjaźnił, mieli możliwości takie jak on, czyli żadne.

M. czuł, że powinien coś zrobić, ale nie wiedział co. Nie znalazł w sobie odwagi, by powiedzieć przyjacielowi, że jego możliwości są więcej niż ograniczone i zwodził go obietnicami typu: próbuję coś zrobić, czekam na telefon itp. Czuł się podle ze świadomością, że kłamie, ale nie wiadomo dlaczego był przekonany, że osoby chore należy okłamywać dla ich własnego dobra. W końcu doszedł do wniosku, że należy zrobić cokolwiek, bo i to się liczy. Poszedł do wydawcy i namówił go do wznowienia powieści o Falenicy. Dochód z powieści miał iść w całości na koszty leczenia Z. Wydawca lubił M., więc się zgodził.

Gdy powieść się ukazała, M. rozesłał maile na wszystkie adresy jakie miał w  komputerze z prośbą o pomoc i rozesłanie maili dalej. Ale cóż, mimo że dostęp do jego książek miały miliony, tak naprawdę M. miał czytelników ledwie kilka tysięcy. Na apel odpowiedzieli głównie jego przyjaciele oraz osoby o tkliwym sercu, które się przejęły losem Z. Nie należy tego lekceważyć. Z datków udało się zapłacić czynsz, z którym Z. zalegał, starczyło na środki przeciwbólowe, z książki, która sprzedawała się wolno i niezadowalająco na soki i owoce. W kwestii zasadniczej nie zmieniało to jednak nic a nic. Rak podstępnie krok po kroku wykańczał Z. i nikt nie miał na to żadnego lekarstwa.

Któregoś dnia Z. zadzwonił przerażony, że stracił władzę w nogach. Ściągnięto  lekarza, który miał do powiedzenia tylko jedno: hospicjum.

Gdy M. przyszedł po raz pierwszy do hospicjum, był mile zaskoczony, wszędzie było jasno, czysto, ściany pomalowano w miłe pastelowe kolory. W salach były po trzy wygodne łóżka, pielęgniarki pojawiały się na pierwszy sygnał, pacjentów sprawnie myto, zmieniano im pampersy, przekładano z boku na bok, by uniknąć odleżyn. Był październik, dni były słoneczne, ciepłe, promienie wpadały przez uchylone okno. Wokół cisza, spokój, jakby to miejsce było już poza światem. Z. leżał na łóżku i czytał powieść, której był bohaterem, choć właściwie znał ją na pamięć. O ile w domu był pogrążony w apatii i depresji, teraz był niezwykle ożywiony, bez przerwy czy ktoś go słuchał, czy nie słuchał, opowiadał o zagadnieniach handlowych, swojej pięknej żonie Ukraince, oraz o powieści. Gdy M. po raz pierwszy wszedł do jego pokoju, był wszystkim znany, łącznie z najdrobniejszymi szczegółami życiorysu i kariery literackiej. Pisarz był nieco zakłopotany tą hospicyjną popularnością, ale z drugiej strony cieszył się z ożywienia przyjaciela. Poszedł nawet do lekarza, by podzielić się z nim swoją radością.
Ale lekarz inaczej to interpretował.
— Rak dotarł do mózgu — powiedział krótko. — Stąd to ożywienie.
— Co teraz będzie?
— To, co nieuchronne.
— Kiedy?
Lekarz rozłożył ręce.
— Na to nie ma mądrych. Może za tydzień, a może za miesiąc. To nie takie proste.
— Co mogę dla niego zrobić?
— Niech pan przychodzi — powiedział lekarz. — Niech pan z nim rozmawia, żartuje, wspomina dawne dobre czasy.
I M. zaczął regularnie przychodzić.

Hospicjum nie jest tak strasznym miejscem, jak mogłoby się wydawać. Nie słychać jęków chorych, nie czuje się śmierci. Co chwila przychodzi ktoś z zewnątrz, odwiedzający zaczynają poznawać, mówią sobie dzień dobry, czasem rozmawiają na korytarzu. Są wobec siebie delikatni, uprzejmi, bo wszyscy tak samo bezradni. W hospicjum słowo śmierć zdaje się być zakazane, chorzy nie umierają, lecz odchodzą i to jest właściwe słowo, jeśli się patrzy jak zwolna zapadają się w sobie, trącą kontakt z otoczeniem, by wreszcie zniknąć z naszego świata. Codziennie podjeżdża elegancka czarna limuzyna i zabiera kogoś do kostnicy, a na jego łóżku, w świeżutkiej, wyprasowanej pościeli kładzie się ktoś nowy. Będzie przez jakiś czas patrzył, jak umierają jego koledzy z sali, a potem sam umrze i tak bez końca.

Z. jednak nie był gotowy na śmierć. Wprawdzie dał się przekonać, że musi tu być, bo z bezwładnymi nogami potrzebuje fachowej opieki, ale wciąż miał nadzieję, że mu się poprawi, że stanie jeszcze na nogi. Potem gdy zobaczył, jak odchodzą współmieszkańcy z jego sali, postanowił uciec. Uparcie dzwonił do znajomego taksówkarza i domagał się, żeby po niego przyjechał i go zabrał. M. pomyślał, że chory ma rację, że należy go stąd zabrać, bo przecież słusznie czuje, że tu umrze. Ale dokąd go zawiezie? Skąd weźmie morfinę na uśmierzenie bólu? Jak sobie z nim poradzi. M. nie czuł się na siłach tego zrobić, przychodził do hospicjum, przyniósł soki i owoce, robił przyjacielowi zabiegi rehabilitacyjne, to znaczy poruszał jego bezładnymi nogami, które już nigdy nie miały same się poruszyć, masował je, poprawiał poduszki, wspominał dawne czasy, opowiadał zabawne zdarzenia z miasta i przez cały czas miał poczucie, że robi i mówi nie to, co trzeba, nie tak jak trzeba, i bardziej szkodzi choremu swoją obecnością niż pomaga. Najbardziej męczyły go opowieści Z. o tym, co zrobi, gdy wyzdrowieje, snute przez niego plany na przyszłość, nadzieje, które nieszczerze podtrzymywał. Wreszcie nie wytrzymał i poszedł po radę do lekarza.
— Przecież tak nie można. Nie można człowieka bez końca okłamywać.
Lekarz nie przejął się tymi wątpliwościami.
— Nie tylko można, ale trzeba — rzekł. — Robi pan to, co trzeba, od trudnych tematów to my tu jesteśmy.
I M. dalej siedział przy przyjacielu i omawiał z nim plany na przyszłość, która miała nie nastąpić. Aż wreszcie pewnego dnia zastał Z. nieprzytomnego.
— Odchodzi — powiedziała mu pielęgniarka. — Już się nie obudzi.
— Kiedy to będzie?
— Tego nikt nie wie. Może dziś, może jutro, może pojutrze.
M. przychodził i siedział przy nieprzytomnym. Właściwie nie wiedział po co siedzi, ale tak już przywykł do wizyt w hospicjum, że wstydził się wyjść. Minął piątek, minęła sobota, nadeszła niedziela.
W sali pojawił się nowy pacjent. Był inny niż wszyscy. Spacerował po korytarzu, czytał gazety, rozmawiał z ożywieniem, słowem, absolutnie nie wyglądał na człowieka, który ma w najbliższym czasie umrzeć. W niedzielę M. siedział przy umierającym przyjacielu, a potem wdał się w rozmowę z nowym pacjentem.
Mężczyzna był bardzo zaniepokojony. Owszem miał już od dawna nowotwór, ale czuł się całkiem dobrze i nie wydawało mu się, żeby następowało pogorszenie. Był przekonany, że trafił tu na badania, po których pójdzie do domu. Tymczasem znalazł się w dziwnym miejscu, gdzie ciągle ktoś umierał. A on nawet do tej pory nie pomyślał o śmierci.
M. słuchał wywodów nieznajomego a równocześnie chrapliwego oddechu Z., który leżał tuż obok. Czuł się zmęczony, nie chciało mu się powtarzać od nowa tych wszystkich kłamstw. Zresztą może nieznajomy naprawdę trafił do hospicjum przez pomyłkę.
Przerwał trochę niezręcznie kolejny wywód i zaczął się żegnać.
— Ale przyjdzie pan jeszcze? — spytał nieznajomy.
— Oczywiście, że przyjdę — obiecał M.
Pochylił się nad przyjacielem i dotknął delikatnie jego ramienia.
— Cześć stary — powiedział. — Wpadnę do ciebie jutro.
I wtedy chrapliwy oddech Z. urwał się nagle. M. patrzył na niego zaniepokojony, ale oddech powrócił. Po chwili jednak znów się urwał. M. nacisnął nerwowo dzwonek przy łóżku. Po chwili do sali wbiegła pielęgniarka.
— On nie oddycha — powiedział M.
Pielęgniarka pochyliła się nad chorym. Po chwili dotknęła dłonią jego oczu i zamknęła je. Potem naciągnęła na twarz zmarłego prześcieradło.
— Umarł? — spytał ze strachem mężczyzna z sąsiedniego łóżka.
M. pokiwał głową.
— Już od rana odchodził — powiedziała pielęgniarka. — Wiedziałam, że nie doczeka do wieczora.
M. odwrócił się i bez słowa poszedł korytarzem do wyjścia.
Na Krakowskim Przedmieściu zapalały się pierwsze latarnie. Pisarz szedł wolno. Męczyło go poczucie, że przyjaciel celowo umarł nim wyszedł. Jakby chciał, aby jego śmierć została opisana i coś po nim zostało. Choćby mała, niewiele znacząca literka „Z”.