15 mar

Magdalena Wojak: Między jednym a drugim ogniskiem – Jerzego Pilcha opowieści o samobójstwie

Jerzy Pilch, Moje pierwsze samobójstwo, Świat Książki, Warszawa 2006

Nagle ujrzałem, że świat jest wielkim polem pełnym niesymetrycznie rozłożonych ognisk; trzeba nieustannie iść od płomienia do płomienia; gasić i wzniecać.
J. Pilch, Duch cudownych znalezisk

W opowiadaniu o sobowtórze zięcia Tołstoja pojawia się teza, że “prawdziwie wielcy, prawdziwie bliscy i prawdziwie intensywni pisarze mają zapach.” Potwierdzają ją liczne przykłady: Nabokov pachnie morską solą, Jerofiejew – wiciokrzewem, Marquez – saletrą, Iwaszkiewicz – sosnowym igliwiem. A Pilch? Czy jego proza ma zapach? Według mnie Pilch pachnie ogniskiem, spalającym się drewnem, żarem i popiołem. Rozbłyskującym snopem iskier i płomieniem ledwo się tlącym, żywo trzaskającym ogniem i drażniącym dymem. Jednak to jeszcze wcale nie oznacza, że Pilch wielkim, bliskim i zarazem intensywnym pisarzem jest.
Jego najnowsza książka  “Moje pierwsze samobójstwo” to rozpisana na głosy opowieść o cechach swoiście przetworzonej autobiografii z elementami rodzinnej sagi. To nie prosty zbiór opowiadań pisanych w latach 2004-2006, a raczej dziesięć rozdziałów wybranych z jeszcze nieukończonego dzieła (sugeruje to nawet tytuł jednego z nich: “Rozdział o nieruchomo siedzącej postaci”). We wszystkich ten sam bohater – literat koło pięćdziesiątki (odbywający swobodne wędrówki w czasie) marzy o kobiecie, z którą mógłby spędzić całe życie, mieszkać w domku zasypanym śniegiem z pilotem od Canal+ w jednej ręce i z herbatą z sokiem malinowym w drugiej. W niemal wszystkich pojawia się ten sam sztafaż: babka Pechowa rozmawiająca z duchami zmarłych, ksiądz Kalinowski jako rzecznik wszelkiego ładu, kot Głupielok, który nosił w sobie zapis losu bohatera, ojciec-tyran ze słabością do ping-ponga i alkoholu oraz  nieco rozhisteryzowana i nadopiekuńcza matka, która doprowadzona do ostateczności wylewa na męża zupę grzybową z domowym makaronem. Wszędzie jak refren pobrzmiewają biblijne wersety – mniej lub bardziej ironicznie wykrzywione po to, by ukazać z przymrużeniem oka ewangelickich współwyznawców. Jednak dopiero po lekturze całości można ułożyć rozsypane elementy układanki, scalić to, co wydaje się pokruszone i wraz z autorem “zdać sobie sprawę z wyrywkowości, bo poza nią nie ma niczego”. Dopiero po zamknięciu książki – z pewnego dystansu – wyrazistsze stają się ogniska i łączące je ścieżki. Dopiero wówczas wydaje się jasne, że proza ta jak migoczący płomień oscyluje pomiędzy nadmiarem i brakiem – wzniecaniem i gaśnięciem. I to na różnych poziomach.
Ogień bucha wszędzie tam, gdzie pracuje wyobraźnia ironisty. Gaśnie, gdzie wkracza nie zawsze przyjazna rzeczywistość. Jednak spala, pustoszy i oswaja ze śmiercią, której obecność rozmaicie pojmowana nie bez powodu została zasugerowana w tytule.
Dziecko przygotowuje się do śmierci inaczej niż babka Pechowa. Nie zważa na tajemnicze znaki. Przeżywa rzekomo ostatnie chwile w uroczystym skupieniu. Skok z balkonu ma być potwierdzeniem wolności, ma być fajerwerkiem wolnego ducha i “mrowiących się” myśli. Jednak świat nie potrafi sprostać powadze chwili. Bo czyż można się zabić gdy matka okłada ojca kotletami, a ten, pijany w sztok, spędza pół nocy w łazience? Jak zgasnąć, gdy obok huczy pożar? (“Moje pierwsze samobójstwo”).
Zdecydowanie łatwiej wybrać śmierć (własną lub cudzą) niż decyzję tę potwierdzić czynem. U Pilcha bardzo często niemożliwość jest immanentną cechą rzeczywistości. Niemożliwość płonięcia i spłonięcia, ale i niemożliwość gaszenia i zgaśnięcia. Najpiękniejsza Kobieta Świata jako ucieleśnienie nadmiaru niewieścich wdzięków nie może stać się obiektem zemsty porzuconego mężczyzny. Jej doskonałość odrealnia – czyni ją przepuszczalną jak powietrze dla pocisku z nowo kupionej wiatrówki. Lepiej radzi sobie bohater Rękopisu człowieka z moich stron. Jako morderca realizuje się w pełni prowadząc w “wykwintnym zeszycie” niezwykłą buchalterię życia i śmierci, do której wpisuje (i w której czasami skreśla) potencjalne często zupełnie losowo wybrane ofiary. Nie schodzi do poziomu realności, dlatego się nie wypala. Dlatego także zyskuje miano wariata. Lub Świra. Bowiem zarówno on, jak i jego rozmówca, narrator (raczej nie wszechwiedzący) są w zadziwiający sposób podobni do Adasia Mauczyńskiego – bohatera filmów Marka Koterskiego. Żaden z nich nie potrafi przejść z jednego ogniska do drugiego, tak żeby się nie poparzyć. Niemożność zagraża im od wewnątrz i od zewnątrz, a nieumiejętność poruszania się w mentalnej i realnej przestrzeni strąca w samotność. To stan permanentnego samobójstwa – samospalania, a raczej samowypalania od środka.
Ratunkiem (autoterapią?) dla bohatera Pilcha jest pisanie – autotematyzm powraca w każdej opowieści jak bumerang. W Miłości ściętej głowy oddaje on głos “swojemu narratorowi”, który nie potrafi na trzeźwo pisać o kobietach, dlatego nie może być drugim Żeromskim. Może i sam Pilch nie potrafi (choć chciałby być drugim Zweigiem) – bo przyznaje się do błędów nowicjusza w kreśleniu “pierwszej w życiu sceny łóżkowej”? Może pragnieniu sprostania temu tematowi należy przypisać upodobanie do alkoholu, który niejednokrotnie był kluczowy dla rozwoju akcji opowiadania (choćby tytułowego)?
Język jest bardzo ważnym żywiołem ogarniającym pisarstwo Pilcha. Jego charakterystyczna fraza raz po raz wybucha dowcipem czy kokieteryjnie “luzackim” sformułowaniem, by płynnie przejść w ciąg dygresji, których płomienie docierają nawet do przypisów. Wszystko to sprawia, że tekst jest migotliwy, zdialogizowany, wydaje się błyskotliwy i przyjemny do czytania. Ciepły. Jednak to pozór.
Takie pisanie to pewnego rodzaju samobójstwo. (W przypadku Pilcha – nie pierwsze). Chęć podobania się (w myśl zasady, że “przyjaznej ściemie żaden literat się nie oprze”) wyraźnie przebija z niemal każdego opowiadania.  Autor lubi uwodzić czytelnika (nawet gdy ten nie jest Najlepszym Czytelnikiem Świata), pokazuje, że pisanie to nie lada przyjemność, to ogień, który wymyka się czasem spod kontroli i, niestety, niszczy sens lub nawet jego przeczuwaną możliwość. Ogrzewa twarz, podczas gdy marzną plecy. Pilch igra z odbiorcą. Pisze o tym, czego nie potrafi napisać, chce by mu towarzyszyć we wciąż ponawianych próbach uchwycenia życia przez literaturę, ale nie pozostawia śladu. Na dnie popiołu nie ma diamentu. Zapach był miły, gdy ognisko płonęło. Gdy zgasło, zniknął. Aż do następnego wzniecenia – czyli do następnej wydanej książki…