15 gru

Eustachy Rylski: Obok Julii

Świt ściął chłodem skąpo osłonięte ciała dzieci. Janek zaczął biegać między drzewami, rozcierając kolana. Marzł bardzo z powodu rośnięcia i chudości. Ola podniosła się ze swego zielonego posłania i obejmując ramiona, tuliła się do samej siebie. Kretonowa sukienka smętnie zwisała z jej wystających obojczyków. Marta zastygła z głową wspartą o brzozę. Miało się wrażenie, że nocą zsunęła się wzdłuż pnia, by o świcie znaleźć się u jego podstawy.
Szymon spał na brzuchu niczym suseł. Pokrzepiał swoim zdrowiem i talentem do zamienienia każdej niewygody we własną korzyść.
Prócz Szymona wszyscy wyglądali słońca jak zbawienia. Wyszło dopiero wtedy, gdy ręce, barki i nogi dzieci, pokryte gęsia skórką, nabrały koloru niedojrzałych jabłek. Godzina jeszcze minęła, nim wymiotło poranny chłód, i następna, gdy Szymon się ocknął, gotów natychmiast do rozmowy na każdy temat, ale dzieci osadziły go solidarnym milczeniem.
Dzień wstawał podobny do poprzedniego, cały w czerwcu z jego nadziejami, światłem i niepowtarzalną przejrzystością. Nic jeszcze nie zapowiadało upału, ale bezruch powietrza, błękitniejące niebo i silny zapach sosen zaświadczały, że dzień miał go w planach.
Nie padło ani jedno słowo dotyczące szkoły, domu czy Julii Neider. Jakby już nie mieli o czym mówić.
O siódmej ruszyli w stronę zamku. Osłabieni głodem, lękiem i krótkim snem, pokonywali stromy, leśny dukt powoli, nie przynaglając się wzajemnie. Natychmiastowa przyjemność, jaka brała się z tej uprzejmości, nie zdziwiła ich, choć poza Martą żadne z nich nigdy jej nie zaznało. Poza wszystkim dla każdego z nich stało się oczywiste, że mają do swojej wyłącznej i wzajemnej dyspozycji letni dzień, mimo że po raz pierwszy się co do tego nie umówili.
Około dziewiątej dzieci znalazły się na szczycie góry. Ominęły zrujnowaną bramę do dolnego dziedzińca i poszły na skały, by wygrzać się na słońcu. Stąd roztaczał się widok na świat, który po raz pierwszy nie wydał im się wrogi.
Gdy słońce zbliżyło się do zenitu, z każdym kwadransem coraz bardziej na niebie rozpanoszone, zamieniające rozkoszne ciepło w przykrość, dzieci weszły przez wyłom w murze do zamku. Przecięły obydwa dziedzińce, sforsowały niekompletną kratę i wspięły się rozchwianymi schodami na wieżę, z której kilka wieków wcześniej raubritter von Kynast wraz ze swą dziką bandą wypatrywał swoich ofiar.
Kraj odkrył się przed nimi w całej swojej urodzie. Od południa szczyty i rozpadliny polukrowane mrożonym w nocy i topniejącym za dnia śniegiem, od wschodu i zachodu świerkowe lasy, spuszczające się dwoma klinami coraz niżej i niżej, ku równinie naznaczonej kilkunastoma nieuprawianymi stawami, a na horyzoncie miłosierna mgiełka zacierająca kontury dwóch fabryk, które z niebotycznymi kominami, rozpuszczającymi się w tle, przypominały inne góry.
Przez chwilę śledziły bieg kremowego wagonu tramwajowego z pantografem kiwającym się niczym kita na czapce, jak niosło go groblą miedzy stawami, jak wbił się w wilgotne olchowe zagajniki, strasząc w nim dzicze lochy z warchlakami, jak odpoczywał na przystanku koło szosy, przed czekającą go wspinaczką do wsi nazwanej, nie bez przyczyny, Górna.
I ten rozświetlony czerwcowym słońcem pejzaż, w miarę jak go kontemplowały, pewno każde na swój sposób, stawał się dla nich jakby kiedyś doświadczoną, zapamiętaną i oswojoną przestrzenią, a nie, jak wszystko inne dotychczas, polem walki.
Po południu poczuły głód. Janek zaprowadził je znowu między nagrzane skały, tworzące od południa kilkudziesięciometrową ścianę. Miały tam być czarne jagody i były, tyle że jeszcze zielone. Ola zjadła ich garść. Marta dobrała się do poziomek, dzieląc się nimi z resztą. Nie zdążyły jeszcze nabrać słodyczy i aromatu.
Zdecydowały się po kwadransie zejść do jednej ze śródleśnych łąk ze źródłem u skraju. Napiły się wody, którą czuć było ziemią. Jak dotąd, był tylko szczaw, gasił pragnienie, ale i wyostrzał apetyt.
Upał zaczął napierać, jak się zdarza wczesnymi popołudniami, gdy słońce nagrzało już powietrze niczym w piecu, a schyłek dnia nie włączał jeszcze swego chłodu. Znaleźli wilgoć i cień wśród leszczyn pozagłębiani w wyjątkowo bujnych trawach. Poniżej słyszeli ostrzenie kos i dźwięki krowich łańcuchów.
Ola powiedziała, że jak wróci do domu, to oberwie, że Hawryniuk kocha się w Julii i nigdy nie wybaczy zdrady, której się dopuściła, podobnie jak całej reszcie. Ale powiedziała to tak, jakby powrót do domu był czymś odległym, więc nierzeczywistym.
Głód przechodził w rozkoszne osłabienie.
Ola odeszła w leszczyny, by zwymiotować niedojrzałe jagody. Szymon, zwykle niechętny wszelkiej pomocy, przyniósł jej wody ze źródła w łopianowym liściu.
– Czym? – zapytał, powściągając zaciekawienie.
– Co, czym? – Ola wypłukała wodą usta.
– Czym oberwiesz? Pasem?
– Czym popadnie – odpowiedziała obojętnie dziewczyna. – Co będzie pod ręką.
Marta zapytała ją z nutką czułości, której wobec swojej niebezpiecznej rywalki nigdy nie miała, czy się boi, ale niepotrzebnie, bo było widać, że nie.
Ola rzygała jeszcze dwukrotnie, a chłopcy ją podtrzymywali, bo zadręczona życiem obok ojca potwora, słabła teraz z chwili na chwilę. Szymonowi, Jankowi i Marcie też uginały się nogi, łąka, nakrapiana żółtym mleczem, kołysała się niczym pokład okrętu i nie było w tym nic niemiłego.
Co jakiś czas któreś z nich podnosiło się z wonnej trawy, by położyć się w innym miejscu, muchy ich omijały, gzy były niżej, przy krowach. Z rozpostartymi na trawie rękoma przypatrywali się niebu, na którym nic się nie działo. Przestali się odzywać, lękać, nawet myśleć, choć ani w nich, ani wokół nie było pustki. Przeciwnie, mieli wrażenie, że niezależnie od znieruchomienia, którego każde z nich doświadczało na swój sposób, wypełnia je przyjaźń. Nigdy nie sądzili, że mogliby się polubić, że mogłoby im być ze sobą tak dobrze i tak bezpiecznie, że odnaleźliby w sobie zapowiedź wzajemnej czułości. Desperacka ucieczka spod przemocy niewiele od nich starszej nauczycielki zamieniła się w bardzo ludzkie doświadczenie. Nie odczuwali lęku, gdyż łączyło ich poczucie nieodwracalnej solidarności, nie czuli wstydu, bo solidarność uwiarygodniła ich racje. Przyzwyczajali się do myśli, że od dzisiaj przeciwstawią złym mocom tego świata swe braterstwo. I że z braterstwa, nie ze zdolności, talentów, wiecznej gotowości do walki i uporu, popłynie ich siła. Że jeżeli coś kiedykolwiek będą znaczyć, na czym z chwili na chwilę przestawało im zresztą zależeć, to tylko wtedy, gdy rozgrzeje ich miłość.
Opuszczała je cała pielęgnowana w nich przez Julię drapieżność, podszyta chyżym biegiem, urągliwym śmiechem, nie wygasającą, frenetyczną wesołością, okrutnymi żartami.
W poznawaniu życia poumykały im dobre słowa, ciepłe spojrzenia, opiekuńcze gesty.
Nie mogli podejrzewać, najposłuszniejsi z posłusznych, że nieposłuszeństwo tak ich wynagrodzi. Gdy spoglądali na siebie z poziomu nagle odkrytych wrażeń, gniew Julii nie był im straszny, jakie by z niego nie powynikały konsekwencje. Spokój opanowywał każde z nich.
Tak minęło im południe. Wraz z zapowiedzią wieczoru, który w czerwcu się ociąga, i łagodniejącym światłem Ola poruszyła się gwałtownie, po chwili uczyniła to Marta, a za nimi Szymon i nie mogło to nie mieć związku ze zdaniem, które wypowiedział Janek: wszyscy się w niej kochają.
Ola Hawryniuk, która poruszyła się pierwsza, musiała pomyśleć: wszyscy oprócz naszej czwórki, Marta jej zawtórowała, a Szymon jak zawsze przyłączył się do większości.
Podejrzenie, że z powszechnego i bezwarunkowego podziwu, jakim darzono Julię Neider, nie tylko ze względu na jej talenty i urodę, zostały raz na zawsze wykluczone, nie wyzwoliło w nich paniki, ale dojrzały, dorosły żal, że każdy zysk jest okupiony stratą.
To, co po południu wydało im się oczywiste, wieczorem zaczęło się komplikować.
Niepokój, który nimi nagle zakołysał, nie miał się z czego brać, bo wszystko wokół, jak nigdy, sprzyjało ich bezpieczeństwu. Jasna noc, długie, nieruchome cienie, spokojne, monumentalne świerki, kołyszące się trawy, wiewiórka cierpiąca na bezsenność, niepowtarzalny zapach wczesnego lata – wszystko to, najłagodniej jak możliwe, oswajało ich z nową sytuacją. Nawet Marta, znajdująca we wszystkim złą stronę, tu musiała ustąpić, bo to, co wokół, było dobre. Ale to, co w nich samych, już niekoniecznie.
Jak będzie wyglądać ich życie obok czterystumetrowego toru przeszkód, na którym pozdobywały wszystkie swoje odznaki? Jak milczeć będą przy Burluku, Majakowskim, Chlebnikowie, Błoku? Kto w ich imieniu, a może nawet w zamian, zostanie zaryglowany w kryształowej auli, by w nieskończoność słuchać „Symfonii Leningradzkiej”? Kogo wyznaczy Julia do nocnego marszu na powitanie dnia? I, co najważniejsze, kim poszczuje gnuśnych, słabych, obojętnych, niezdecydowanych, podstępnych?
Czy doświadczenie braterstwa musi być okupione jego zaprzeczeniem, jakim jest wyobcowanie i osamotnienie?
A jeżeli tak, to jak je przeżyć?
Czy pozamieniali swoje pewne życie na iluzję, daleko trudniejszą niż znieruchomienie w głodzie i opuszczeniu na letniej łące?
Ich myśli coraz niebezpiecznej się chybotały.
Zamilkły krowy, zamilkli kosiarze. Po raz ostatni zakrzątnęły się sójki. Siano niezebrane jeszcze w stogi zapachniało też milknąc i nastała, jaśniejsza od zmierzchu, czerwcowa noc.
Patrzyli w swoje twarze, każde gotowe zdać się na zdanie innego. Wytrenowane we wzajemności, wiedziały, że nie unikną poświęcenia jednego z nich, by w imieniu pozostałych podjął decyzję i, braterstwo nie braterstwo, wziął za nią odpowiedzialność. Bo nawet dobro, które odkryły, nie mogło się obyć bez ofiary.
Ponieważ z każdego przywództwa Janek, Szymon i Ola wykluczali Martę, a Szymon zaraz potem sam się konsekwentnie wyprowadzał, pozostawał wybór między Jankiem, który przewodził, gdy chodziło o czyn, a Olą, kiedy rzecz dotyczyła idei. Niewątpliwie z tym drugim mieli do czynienia tej nocy. Szymon i Marta pospuszczali głowy, a Janek, chudy i długi jak nigdy, pochylił się nad Olą, zadając jej gwałt tym swoim oczekiwaniem. Poddała mu się po kwadransie.
– Od jutra – szepnęła. – Będziemy obok Julii.
– Co się zmieni?
W pytaniu Janka był zawód, podtrzymany przez Martę i Szymona. Skoro wrócić mają pod tyranię młodej, pięknej nauczycielki, po co z niej umknęły?
Noc oddaliła południową część miasteczka, które w istocie mieli u swoich stóp. Zapobiegliwość jego mieszkańców i ich powszechnie znana praktyczność powyłączała wszystkie światła poza tymi, które oświetlały domeny Julii; najeżony przeszkodami czterystumetrowy tor, na którego końcu jaśniała odznaka: zdolny do pracy i obrony, kryształową aulę, bajecznie piękny fronton szkoły, czarny jak kruk fortepian, z klapą uniesioną niczym skrzydło, na betonowym cokole, i trzy wysmukłe maszty ze stalowymi linkami do wciągania sztandarów.
– Co się zmieni? – powtórzył natarczywie Janek.
Coś bardzo drapieżnego i, gdyby dzieci potrafiły to zrozumieć, niepokojącego pojawiło się w szybkim spojrzeniu dziewczyny, gdy odpowiedziała szeptem:
– Julia. Zmieni się Julia.

Od autora: Powyższy fragment pochodzi z nieukończonej mikropowieści „Obok Julii”, próbowanej w latach 1987-1988. Ostateczną decyzję porzucenia tego projektu podyktowało mi podejrzenie, że wątki autobiograficzne są w niej zbyt oczywiste jak na moją niechęć do ekshibicjonizmu, a wartość literacka nie skłania aż do takiego poświęcenia. Uważam jednak, że w „Obok Julii” są partie, których jako pisarz nie muszę się wstydzić, a całość jest interesującym przykładem na to, jak nasze chęci, poparte zresztą nie byle jakimi umiejętnościami, rozchodzą się z oczekiwaniem. Jednak pokusa nostalgicznego powrotu do okrutnego i fascynującego stalinowskiego dzieciństwa, nieobca wielu lepszym ode mnie, nie wyłącza mnie ostatecznie z próby jego przedstawienia. Nie wykluczam więc powrotu do tego tematu, bogatszy o dwadzieścia lat doświadczeń prozatorskich i scenariuszowych.