15 mar

Andrzej Mularczyk: POST MORTEM. Opowieść filmowa (fragment)

1

W górze szare, przedwiosenne niebo. A może błękitne? Może akurat słońce  przebiło szarą opończę chmur, rozproszyło mokrą zawiesinę  mgły? Las stoi w ciszy. Otacza polanę. W głębi widać jeszcze siwy nalot śniegu. Drzew z pierwszego rzędu w niektórych miejscach obnażają swoje  korzenie, spod których usunięto piach. Sterczą w powietrzu nad ogromnym dołem. Spomiędzy nich cichym strumyczkiem osypuje się piach. Zasypuje mrówki, które usiłują wspiąć się po ścianach wykopu.
Pada strzał. Brzmi jak głuche  klaśnięcie. Potem następne, kilka naraz, jeden po drugim. Ptak zrywa się z gałęzi, niknie w głębi rzadkiego lasu. I znowu zapada cisza. Coś osunęło się z brzegu wyrobiska, ociągając za sobą falę osypującego się piachu. W ten piach pada jakiś mały przedmiot. Z bliska można by rozpoznać łuskę naboju pistoletu kaliber 7,62. Łuska pada na stromiznę wykopu i osuwa się w dół, aż zahacza o coś, co wystaje z głębszych warstw piachu jak kikuty splątanych korzeni. Z bliska można by rozpoznać w tym ludzką rękę, której zagięte palce jakby rozpaczliwie chciały się czegoś uchwycić…
Znowu zapada cisza. Taka cisza, że słychać nawet szelest osypującego się piasku. Ale po chwili stamtąd, z góry, słychać zbliżający się warkot. Ten warkot przechodzi w groźne dudnienie, w łomot, zapowiadający coś nieuniknionego, przed czym nie można uciec.
Spomiędzy rzadkich sosen wyłania się potężny spychacz. W mgle poranka Staliniec wygląda jak taran na gąsienicach. Jego potężny, uniesiony w górze pług zbliża się do wykopu. Opuszcza się. Im bliżej jest brzegu dołu, tym pług jest niżej, bliżej ziemi. Wreszcie opada i sunie po ziemi, rwąc ściółkę, pchając przed sobą zwał skotłowanej ziemi. Rzadka, leśna trawa, szaro-bura ziemia miesza się z czystym piachem, wydobytym z na dołu. Rytmiczny łomot silnika narasta, dochodzi do crescendo, wreszcie z ulgą wycisza się, kiedy pchane zwały piachu zsuwają się w głąb dołu. Dudnienie maszyny zagłusza szelest spadającego piachu. Zsuwa się w dół jak woda po uniesieniu tamy. Niknie pod nim łuska pistoletu kaliber 7,62, niknie też ręka, o którą się łuska zaczepiła. A wtedy z góry, tam gdzie nad tym dołem toczy się życie, słychać jakieś głosy. Na brzegu dołu widać pomarszczone cholewy, z których wystają bufiaste spodnie wojskowe. Z dołu widać rękę, trzymającą  niedopałek papierosa, widać jak pstryknięciem palców ktoś rzuca ten niedokurek w dół, na piach. Jeszcze się żarzy, jeszcze niebieski dym wije się, rysując na tle żółtego piachu wymyślne arabeski, póki kolejna lawina piachu nie przydusi go na zawsze…
Ziemia sypie się, zasłania widok korzeni, zasłania niebo, które jest szare a może błękitne, jeśli akurat słońce przebiło się przez  zawiesinę mgły. W tej ciemności słychać tylko dudnienie maszyny…

2

Ciemność, którą rozsadza łomot pędzącego pociągu. Tę ciemność przecina od czasu do czasu ostra  klinga światła, krótka, jak mgnienie oka, ostra, jak flesz aparatu fotograficznego. Te przebłyski, które odlatują błyskawicznie do tyłu, nie pozwalają zobaczyć wnętrza przedziału. Wypełnia go ciemność, która gna przed siebie, napędzana łomotem kół pociągu, przecinana miganiem lamp. Wreszcie pociąg wypada z czeluści tunelu, ciemność  zostaje z tyłu, do przedziału wciska się rozmyte światło pochmurnego dnia. Na szybie wagonu pęd pociągu rozmazuje ukośnie krople deszczu, układa je w ukośne warkocze, które zaczynają się u góry okna i zsuwają się w dół, w to miejsce, gdzie widać w szybie odbicie twarzy pasażerki. Patrzy na przesuwające się za oknem nasiąkające deszczem bezkresne pola. Na horyzoncie siną linią  zaznacza się las.
Kobieta patrzy przez warkocze deszczu na rozkisłe drogi, na ciągnik, który utknął w błocie, ale sprawia wrażenie osoby, która w tej chwili widzi nie to, co za oknem pociągu. Patrzy tak, jakby miała przed oczami inne pejzaże, inne obrazy. Widać to po jej zapatrzeniu w jakiś jeden punkt. Jej oczy są wciąż młode, choć sama ma koło sześćdziesięciu lat. Może mniej? A może więcej? Jej siwiejące włosy ostrzyżone są krótko. Na ramionach ma czarny, długi szal, którego końce spływają na kolana częściowo zakrywają grubą, wełnianą spódnicę. Jej ręka o długich palcach bezwiednie gładzi frędzle szala.
W drugim kącie przedziału tkwi pasażer. Nogi w skarpetkach oparł na przeciwległym siedzeniu. Resztki włosów ma zaczesane do przodu. Jasne brwi wiszą nisko, jakby chciały ukryć uważne spojrzenie jego siwych oczu. Mężczyzna  ma w ręku gazetę, ale jej nie czyta. Nie odwraca głowy ku kobiecie, ale jego oczy wciąż są skierowane na nią. Patrzy na jej profil, zwrócony ku oknu. Patrzy jak kobieta sięga po leżącą obok torbę i wyjmuje z niej mały, cyfrowy aparat fotograficzny i odkłada go na stolik pod oknem. Potem wyjmuje jakiś kalendarzyk, odkłada go na stolik obok aparatu. Przez chwilę ręka kobiety nakrywa kalendarzyk, jakby chciała go przed czymś zabezpieczyć, po czym jeszcze raz zanurza się w torbie i wydobywa kopertę, z której wysuwają się jakieś stare fotografie. Odkłada ją na stolik. Chce odłożyć torbę, ale zmienia zamiar, zanurza dłoń w głębi i wyjmuje coś, co można zamknąć w dłoni. Jej długie palce odstawiają to na stolik, obok aparatu. Z daleka trudno to zindentyfikować: jakiś mosiężny wisiorek? Część aparatu? Amulet? Z bliska widać, że jest to łuska naboju.. Gdyby zajrzeć pod spód, można by wokół  spłonki, na której  widnieje wgłębienie od iglicy pistoletu Walter, odczytać fabryczny znak. To jest łuska firmy Geco, kaliber 7,62.
Łuska stoi obok aparatu. Drży lekko w rytm wibracji pociągu…
Kobieta wysuwa z koperty jakąś fotografię. Z daleka widać, że to zdjęcie sprzed pół wieku: jest w odcieniu sepii, z falistymi brzegami…
Pasażer patrzy na to uważnie, ale tak, jakby nie chciał, by jego spojrzenie było zauważone.
Kobieta patrzy przez chwilę na zdjęcie mężczyzny w mundurze majora. Kołnierz munduru podpiera brodę. Twarde spojrzenie mężczyzny zmiękczone jest uśmiechem, który zaznacza się w kącikach oczu i odsłania zęby. Ten ktoś na fotografii patrzy tak, jak patrzy się tylko na kogoś najbliższego…
Kobieta kładzie fotografię na swoich kolanach. Sięga po kalendarzyk o powyginanych rogach. Z bliska można by stwierdzić, że jest to kalendarzyk na rok 1939. Przewraca gęsto zapisane strony, zatrzymuje się w miesiącu listopadzie. Czyta zapisany maczkiem tekst, który wycisnął na kartce ogryzek ołówka, prowadzony ręką majora Andrzeja Filipińskiego: „Najgorsza ta niepewność. Co z nami tutaj? I co z najbliższymi”…
Kiedy tak czyta to, co już czytała dziesiątki razy, pojawia się głos jej ojca. Słyszy go tak blisko, jakby siedział teraz naprzeciw niej w tym pędzącym pociągu: „Żywimy się nadzieją, że alianci o nas nie zapomną.  O ironio, trzymają nas w opuszczonym monastyrze. Widać ślady prawosławnych ołtarzy. Jaki Bóg się nami zaopiekuje, skoro go zewsząd wygnano?
Kobieta patrzy teraz w lewo, poprzez zalaną deszczem szybę i widzi nie to, co za oknem, lecz to, co mógł widzieć ten, kto pisał te słowa…

Ściany pną się ku górze. Kiedyś były białe, wypełnione obrazami cerkiewnymi, teraz są brudno-szare, od dołu do góry obstawione zbitymi z desek pryczami. Co trzy metry drabiny. Sześć pięter nar ma pomieścić około 600-set jeńców. Snują się po ciemnym wnętrzu jak brodate duchy…
Kobieta przywołuje obraz, jaki powstał w jej pamięci, kiedy ten monastyr opisywał jej człowiek, który tam był z jej ojcem, ale ocalał. Słyszy teraz głos Jarosława… „Sześć pięter nar, co trzy metry drabina. Pan major był na dole. Jako młodszy oficer byłem nad nim, bo wyżej były pluskwy. To wprost szarańcza. U nich pluskwy są większa jak u nas pszczoły. Ale wszystko ma swoje dobre i złe strony: tam gdzie były pluskwy nie było wszy”…
Przez chwilę widzi twarz Jarosława. Jak mogłaby go komuś opisać? Zmęczony wojną mężczyzna o pobrużdżonej twarzy o zawsze czujnym spojrzeniu. Tak, zawsze był dziwnie czujny, zawsze siadał twarzą do drzwi, jakby chciał kontrolować każdego wchodzącego. Nie był gadatliwy, bo wiedział, że nie wolno mu opowiadać o tym, co widział, że powinien zapomnieć to, co pamięta. Ale tak się złożyło, że nie chciał tego zapomnieć i teraz, po latach, ona może wywołać w swojej wyobraźni ten obraz, który on kiedyś opisał. Więc teraz widzi te kolumny cerkwi, podpierające ogołocone ze świeczników sklepienie, widzi te ściany, pobazgrane napisami. To nazwiska i adresy jeńców, którzy w ten sposób chcą zostawić jakiś ślad. Przecież nie wiedzą, co ich czeka. Żyją w środku tych murów, w środku przestrzeni, ograniczonej drutami, kontrolowanej przez strełków na gołębnikach. Stara się zobaczyć to, co czego Jarosław nie mógł wymazać z pamięci, a o czym właściwie nie powinien nikomu opowiadać. Wewnątrz cerkwi zawiesina wiecznej szarówki. Szare były mury, szary tłum snuł się pomiędzy ścianami, z których wyzierały brodate twarze. Jaśniej robił się, gdy w otwartych z trzaskiem wrotach stawał „strełok” i wyczytując z kartki nazwisko oficera, wzywał go na „dopros” do kombriga Zarubina. Ona teraz może sobie wyobrazić to szare wnętrze cerkwi, nawet twarze jeńców w kolejce do kotła, ale tego Zarubina jakoś nie widzi. Prędzej jest w stanie przywołać z relacji Jarosława obraz wnętrza tej cerkwi, z której wygnano Boga. Patrzy na te  podparte pryczami nagie ściany zamienionej na więzienie świątyni: wysokie kolumny, wąskie okna, na suficie ślady po hakach, na których wisiały kiedyś ogromne świeczniki. Widzi też jej podwórzec, zalany zimowym słońcem, widzi „gołębniki” wartowników. Jarosław raz nazywał je „gołębnikiem ” innym razem „wyżką”. A sowieckich wartowników nazywał raz „bajcy”, innym razem „strełok”. To on pierwszy opisał im Kozielsk. Inni nie mogli, bo zginęli. Zamordowano ich. Jarosław był kimś, kto tego uniknął. Ale przecież w jakimś sensie też został w końcu ofiarą tamtej zbrodni. Weronika teraz to już wie, że  gdyby Jarosław nie zapomniał o narzuconym im obowiązku amnezji, może by żył? Może teraz jechałby razem z nią w tamtą stronę, z której prawie nikt z jego towarzyszy niedoli nie wrócił?
To on, Jarosław, miał prycze nad jej ojcem. To dzięki niemu może wyobrazić sobie ojca, który na tej pryczy codziennie wpisywał ogryzkiem ołówka swoje uwagi do kalendarzyka. Patrzy teraz na fotografię ojca, leżącą na jej kolanach. Jasne oczy, ściągnięte brwi, w kącikach oczu leciutkie zmarszczki szykującego się uśmiechu. Jak wyglądał wtedy? Podobno miał brodę. Większość miała brody. Czy by go poznała w tłumie setek snujących się po mrocznym monastyrze postaci, okrytych kocami? Widzi teraz skulone postacie. Jedni są przykryci kocami, inni chuchają w ręce. Bo przecież było im tam przeraźliwie zimno. Na ten obraz snujących się po dawnej cerkwi tłumów nakłada się głos Jarosława: „Tam były czasem takie mrozy, że oczy sztywniały”. Jak ojciec to znosił? Miał przecież chore nerki. Przed jej oczyma jak na czarno-białym filmie przesuwają się dziesiątki twarzy. W kolejce stojących z menażkami do kotła próbuje rozpoznać znajomą twarz. Patrząc na te postacie, wyglądające z różnych pięter prycz, zastanawia się, czy by go poznała. Słyszy teraz głos Jarosława: „Czasem trudno było się rozpoznać, bo wszyscy mieli tam brody. Odebrali nam brzytwy, żyletki .Wyglądaliśmy jak banda zbójców. Ale najważniejszy był nie nasz wygląd, tylko duch. O to starali się nasi kapelani. Msza święta odprawiano w największej tajemnicy. Kielichem była szklaneczka, za patenę służyła deseczka. Hostię robiło się z podkradanej w kuchni mąki. Proszę sobie wyobrazić te szeregi wyglądających jak zbóje brodaczy, przystępujące do komunii. Przecież nas tam było około sześciuset”…
Więc patrzy teraz na fotografię ojca i wyobraża go sobie  jak mógł wyglądać z brodą. A jaki był, kiedy widziała go ostatni raz?

Patrzy w zalane deszczem okno pociągu, ale poprzez strugi deszczu nie widzi wcale mijanych miasteczek, przykucniętych w parterze tuż przy torach. Z czasu post mortem przenosi się w czas ante mortem. Opuszcza  monastyr, którego obraz stworzyła w swej wyobraźni wedle różnych opisów i próbuje wrócić do obrazów, które sama zapamiętała. Więc kiedy ostatni raz widziała ojca? Jak wtedy wyglądał? Gdzie stał on, a gdzie ona? Gdzie była wtedy matka?

Ma teraz dwanaście lat. Widzi spojrzenie ojca  spod daszka polowej czapki. Próbuje się uśmiechać, ale na jego twarzy jest jakiś cień a jego oczy, choć jak zwykle jasne, są jakoś dziwnie napięte. Przyciąga do siebie matkę i córkę. Kiedy ona przytula się do ojca, w brodę uwiera ją mapnik, przewieszony przez ramię ojca. Pamięta zapach tego munduru, zapach skóry z nowego pasa i słyszy, jak on mówi głosem niby to dziarskim, ale stłumionym przez hamowane wzruszenie: – „Niedługo wrócę. Jak się ma takie dwie dziewczyny, nie można za długo być poza domem”. Za jego plecami stoi ordynans, pucołowaty i wesołkowaty Makary. Trzyma w ręku walizkę. I wtedy właśnie ukazuje się babcia Busia, niosąc czarną, podbitą baranem szubę. Brał ją czasem na zimowe polowania, na jesienne manewry, niekiedy otulał nią kolana Anny, kiedy wybierali się powozem do dworku wujostwa Czyżewskich. Zawsze jej się kojarzyła z chłodem, z zimą, a przecież jest sierpień, dni są upalne, wieczory duszne, po co więc ta szuba? Przecież ojciec sam mówi, że niedługo wróci, bo jak się ma w domu takie dwie dziewczyny, to nie można być długo poza domem. Ojciec  nie chce wziąć szuby: „Idę przecież na wojnę a nie na polowanie”… Busia nie zwraca uwagi na te protesty. Przywołuje ordynansa: „Niech Makary dołączy to do bagażu pana majora! Wrzesień potrafi być chłodny, a ty, Jędrusiu, masz słabe nerki! Niech Makary nie zgubi tej szuby!” Major wzrusza ramionami. Ordynans strzela przed babcią obcasami jak przed dowódcą i rzuca zuchowato: „Tak jest! Na wojnie wszystko może się przydać!” ,
I potem twarz ojca oddala się, niknie, jeszcze pamięć przywołuje ten obraz sprzed bramy koszar, kiedy pułk już wyrusza, ona chce podbiec do ojca, ale silne ramiona matki przytrzymują ją i tak stoją obie, patrząc na oddalający się działon. A niektóre kobiety machają uniesionymi rękami, jak się żegna na peronie kogoś, kto wyrusza na wakacje…

Pasażer patrzy na odwróconą ku oknu kobietę. Co tam jest do oglądania? Jest taka zapatrzona, że nie zauważa, jak ustawiona na sztorc łuska w rytm niewyczuwalnych drgań wagonu przesuwa się coraz bliżej skraju stolika. Pasażer patrzy jak zahipnotyzowany, jakby czekał na tę chwilę, kiedy łuska zakołysze się i spadnie.
Kobieta tego nie dostrzega. Wciąż patrzy w okno, jakby tam był jakiś ekran, na którym rozgrywają się niewidoczne dla innych wydarzenia.

Nadjeżdża wojsko. Oficerowie na koniach. Z daleka trudno rozróżnić twarze jeźdźców, maść koni. Z daleka wszystko to jest w kolorze sepii, jak na starych fotografiach, ale ona widzi to wszystko w kolorze, jak widziała wtedy, kiedy miała dziewięć lat. Słyszy trąbkę, przez błonia galopuje poczet sztandarowy, konie rzucają łbami, słychać chrzęst munsztuków, konie rzucają łbami, kręcą się koła jaszczyków, majestatycznie toczą się działa, na czele oficerowie, jacy piękni, jacy gotowi na wszystko jak na obrazku, jak na pocztówce. Te barwne otoki, błysk szabel, wszystko to wygląda jak z piosenki „ułani, ułani, malowane dzieci” . Widzi to, jakby oglądała film, czuje nawet zapach żywicy i trocin. Na to święto pułkowe zbudowano trybunę z pachnących, sosnowych desek i ona wraz z matką na trybunie, patrzy jak ojciec wykonuje prezentuj broń, klinga błyszczy w słońcu, jego koń stawia nogi jak baletnica, za nim jego działon 10-ego pułku artylerii ciężkiej, wszyscy wyprostowani. Ziemia drży od kopyt, drży od toczących się dział, nadjeżdża następny oficer, zamaszysty zygzak szabli, błysk klingi , o Boże, jakie piękne to wojsko, jeszcze się uśmiechają, jeszcze nie wiedzą, co ich spotka. Konie unoszą nogi w tanecznym kłusie, błyszczą w słońcu trąby orkiestry pułkowej. Major Filipiński powtórnie przejeżdża przed trybuną, wroni koń o imieniu Wezyr szarpie głową, ojciec – tak jak przed chwilą –  znowu wykonuje prezentuj broń, powtarza się wszystko, bo ona chce go jeszcze raz zobaczyć takim, jak na kolorowym obrazku i kiedy ojciec znowu unosi szablę by z głową zwróconą w stronę trybuny oddać honory, ona zatrzymuje ten obraz niczym stop klatkę w filmie. I ojciec siedzi w siodle na wronim koniu, głowę ma zwróconą w stronę trybuny i patrzy teraz na nią. Tego obrazu nie rozmywa wcale deszcz na oknie przedziału.
A teraz widzi go, jak wkłada białe rękawiczki. Jest w galowym mundurze. Patrzy na żonę. która okręca się przed lustrem w szeleszczącej sukni. Zaraz pójdą na bal z okazji święta pułkowego, a ona zostanie i będzie sobie wyobrażała, jak tańczą, bo przecież byli taką piękną parą. Będą siedzieć przy stole pod łukowatym sklepieniem kasyna, potem będą tańczyć. Zaczyna zazdrościć matce, ona też chce tańczyć. Puszcza patefon, a kiedy rozlega się tango „Jesienne róże”, ona chwyta ojca za te ręce w białych rękawiczkach i mówi: „Tato, naucz mnie tańczyć”. I on całuje ją w rękę jak prawdziwą damę, unosi w powietrze, stawia jej stopy na swoich butach i suwając butami po podłodze salonu, prowadzi ją w tańcu, póki nie zwiędną te jesienne róże. O Boże! Przecież potem nigdy już nie tańczyła!

Drżenie stolika, jego wibracja, przesuwa łuskę coraz bliżej brzegu. W ślad za nią przesuwa się powoli kalendarzyk.
Pasażer patrzy z ukosa, wciąż oczekując, że kobieta to zauważy. Ale ona jest zapatrzona w te zalane deszczem okno. Wygląda, jakby całkowicie była nieobecna w czasie teraźniejszym. Kim jest? Dokąd jedzie?
Weronika wciąż cofa się w czasie, jakby chciała dotrzeć w głąb pamięci i ustalić, kiedy zdarzyło się coś takiego, że ta chwila stała się dla niej ważna, niezastąpiona. Czy są to chwile beztroskiej radości czy przeciwnie – wypełnione lękiem, od którego ktoś nas wybawił?  Dlaczego przypomina sobie właśnie tę scenę  w lesie przy żydowskim cmentarzu? Czy dlatego, że właśnie teraz za oknem przesuwa się namokły deszczem grzbiet sosnowego lasu? Ale wtedy było słońce. I był ten strach…
Las zastygł w upale. Nagrzane słońcem sosny wydzielały drapiący w gardle gęsty zapach żywicy. A ona biegła, najpierw przez jakieś wykroty, przez paprocie, potem przez dziwne polany. Najpierw krzyczała, potem zaczęła płakać, bo znikąd nie mogła usłyszeć głosów wycieczki przedszkolaków. Przyjechali bryczką, zaprzęgniętą w kuca Irysa, ale mimo ostrzeżeń pani przedszkolanki, ona zanurzyła się w gęstwinę w pogodni za ogromnym motylem.  Chciała zawrócić, ale nie znalazła drogi powrotnej. Najpierw krzyczała, potem biegła przed siebie, potem siadła i wysypała z sandałków suchy piasek i biegła dalej, póki nie natrafiła na ogromny płot, zrobiony z ustawionych na sztorc podkładów kolejowych. W upale wydzielały zapach terpentyny. I to właśnie zza tego szańca dobiegł ją ten straszny jęk, ten lament, który zapowiadał jakby koniec świata. Skuliła się pod płotem, zamarła, a to zawodzenie było dla niej zapowiedzią Sądu Ostatecznego, o którym tak często opowiadała jej służąca Frania. Ten straszliwy płacz wznosił się i opadał, jakby tam za ścianą stał jakiś dyrygent. Mimo upału przebiegł ją dreszcz. Jest sama, zapomniana. To kara, że nie była posłuszna, że nie trzymała się blisko wycieczki. Nie wiedziała, ile czasu przetrwała skulona, ile czasu płakała, zanim zasnęła w tym upale. I nagle poczuła na twarzy mokre maźnięcie a kiedy otworzyła oczy, ujrzała pysk wyżła, Azora i twarz ojca. Wziął ją na ręce a ona poczuła, że nie grozi jej koniec świata, choć ten jękliwy lament wciąż jeszcze dobiegał zza grubych pali ogrodzenia. Trzęsła się, a wówczas usłyszała te uspakajające słowa: „Nie płacz, Nikuś. Nigdy nie trzeba się bać innych ludzi. To nie duchy tak zawodzą. Tam jest kirkut, a na żydowskich pogrzeby wynajmuje się płaczki, bo każdemu, co go się żegna ostatni raz należą się łzy”.

Już las się skończył. Za oknem szara ciężarówka  jedzie wzdłuż toru, ale zostaje z tyłu. Kobieta wciąż patrzy w okno i szuka w pamięci tej pierwszej sytuacji, do której może odwołać się jej pamięć. Cofa się do czasu, kiedy wszystko było pierwsze, zupełnie jakby oglądała album rodzinnych zdjęć od końca do początku. Ile miała wtedy lat, kiedy pierwszy raz posadził ją przed sobą na koniu?
Pasażer wciąż trzyma w ręku gazetę, której wcale nie czyta. Nie spuszcza wzroku z przesuwającej się powoli ku brzegowi stolika łusce. Jeszcze jej zostało może trzy centymetry, zanim potknie się o mały rant stolika i spadnie na podłogę. Czeka, czy kobieta to zauważy. Ale ona wciąż patrzy w zadeszczone okno. Patrzy tam również wtedy, gdy pociąg znowu wpada w tunel, odcinając widok burego pejzażu. Łomot pociągu wybucha w ciemności ze zdwojoną siłą. Za czarnym oknem ściany tunelu. W tej ciemności ona widzi jeszcze wyraźniej to, co chce zapamiętać na zawsze. To, co jest w jej pamięci najdalej odsunięte w przeszłość….

Stoi przy koniu. To chyba nie był Wezyr. To był gniad koń, a Wezyr był wroni, to pamięta. Jej głowa nie sięga nawet strzemienia. W tym strzemieniu widzi lśniący but. Czuje, jak czyjeś ręce biorą ją pod pachę. To mama dźwiga ją w górę, podaje wyciągniętym rękom ojca. On wychyla się z siodła. Widzi jego uśmiechniętą twarz. Czuje jak w jego rękach płynie w powietrzu ku górze. On sadza ją przed sobą na łęku siodła. Ona gładzi grzywę konia. Czuje zapach jego sierści, ale także delikatny welon zapachu papierosów i skóry. Słyszy chrzęst munsztuka w pysku konia, kiedy ojciec ściąga wodze, ściska lekko piętami boki gniadego i ten rusza lekkim kłusem wokół maneżu. A matka stoi  w takim długim płaszczu, w berecie na głowie i macha do niej ręką, jakby wysyłała ją w jakąś daleką podróż.
To wspomnienie jest tylko jej własnością. Nikt teraz nie może tego potwierdzić. Ani zaprzeczyć. I kiedy pociąg wypada z tunelu i przedział nasyca się znowu tą szarą światłością deszczowego dnia, kobieta bierze do ręki kalendarzyk i szuka w nim jakiejś daty. A przecież ten kalendarzyk jest z 1939 roku. Z nim jej ojciec poszedł na wojnę. Czego w nim szuka? Który czas jest dla niej czasem teraźniejszym? Czy tamten, w którym znów pojawia się zarośnięta twarz majora Filipińskiego?
Pod datą 15 listopada jest zapisane maczkiem zdanie, które teraz wypowiada głos tego, kogo w tej chwili ma przed oczyma: „Podobno mobilizacja w Finlandii i Belgii. Zarcie coraz gorsze, ale najgorsza ta niepewność. Co z nami zrobią – i co z najbliższymi”…

Pasażer widzi, że zatopiona w lekturze kobieta nie zauważa, jak blisko krawędzi stolika znajduje się łuska. Jak pociąg wyrwał się z ciemności tunelu, była bliżej o dwa centymetry.

Ona przewraca kartkę z kalendarza sprzed kilkudziesięciu lat i pod datą 28 listopada odczytuje zapis: „Zezwolono pisać listy do domu. Dostaniemy talony na jeden list miesięcznie. Czy zdołam w nim zawrzeć całą moją tęsknotę za Wami?” Widzi teraz wyraźnie w czarno-białym obrazie, jak zarośnięty mężczyzna odwraca się na pryczy do ściany w półmroku wydrapuje na chropowatej ścianie duże litery „A” i „N”. Anna i Nika. I nagle widzi twarz Jarosława, który kiwa głową, jakby to potwierdzał. Słyszy jego słowa: „Pan major wciąż się martwił, co tam robią jego dziewczyny. Wciąż o was mówił aż po pewnym czasie i mnie się zaczęło wydawać, że ja znam jego żonę i córkę, jakbym je naprawdę  kiedyś widział. Aż pewnego dnia pan major pokazał mi fotografię pani majorowej i panny Weroniki”…
To mogła być tylko ta żółto-brązowa fotografia, na której Anna w kapeluszu z wisienkami stoi na moście, trzymając przed sobą córkę. Weronika jest w tym granatowym płaszczyku z barankowym kołnierzem, którego tak nie znosiła. Co się stało z tym zdjęciem? Czy miał je przy sobie, kiedy zasypywała go lawina piachu? Jaki był ostatni obraz, który widział, zanim jego powieki nie zasypał piec? Słyszy teraz dudnienie maszyny, spychającej piach do dołu, widzi, jak strumień piasku zasypuje wystającą rękę, zasypuje łuskę naboju i nawet ten niedopałek, który rzucony przez kogoś w dół przez chwilę jeszcze wypuszcza nitkę niebieskiego dymu, układającą się w giętkie linie.
Dlaczego widzi to, czego nie mogła widzieć? Dlaczego nie może się pozbyć tego obrazu?

Pociąg powoli hamuje. Za oknem widać napisy, zapowiadające stację Smoleńsk. Kiedy zazgrzytały hamulce, łuska przewróciła się na bok i sturlała się ze stolika na podłogę.
Pasażer zdejmuje nogi z przeciwległego siedzenia i chce ją podnieść, ale kobieta jest szybsza. Pochyla się szybko i przykrywa dłonią łuskę. Pasażer zastygła w pół gestu z niepewnym uśmiechem. Kobieta patrzy mu w oczy, jakby tym spojrzeniem chciała powiedzieć: nie rusz!

3

W poblasku nikłego światła twarze ludzi wpatrzone przed siebie. Jakaś cisza widzi w powietrzu. I nagle ci wszyscy ludzie, siedzący w rzędach foteli, wstają równocześnie. Rozlegają się oklaski. Nie są to zdawkowe oklaski. Takimi oklaskami dziękuje się tylko za coś niepowtarzalnego. Za coś, co zdarza się tylko raz. Bo to właśnie jest pierwsza w Teatrze Słowackiego po wojnie premiera sztuki „Uciekła mi przepióreczka”. A dla tej dziewczyny, która stoi w dziesiątym rzędzie i klaszcze, jest to pierwsza w życiu wizyta w teatrze. Patrzy jak zahipnotyzowana. Pamięta, co babcia Busia opowiadała jej o Osterwie, o Solskim. Ma niespełna osiemnaście lat. Jej twarz to twarz dziecka, przedwcześnie zmuszonego do dorosłości. Nie była dotąd ani w kinie ani w teatrze. W czasie wojny chodziło się na tajne komplety, nie szukało się rozrywek  proponowanych przez okupanta. Ale teraz, kiedy tylko przeczytała zapowiedź premiery sztuki Zeromskiego w reżyserii Juliusza Osterwy, chce nadrobić tamten czas. Pobiegła do teatru, kupiła dwa bilety. Dla siebie i matki. Ale Anna nie chciała się wybrać. Nie chciała oglądać dramatów na scenie. Wystarczył jej ten, który przeżywała w życiu. Dlatego zabrała na tę premierę koleżankę z tajnych kompletów: razem przerabiały kurs pierwszej klasy licealnej. A teraz razem biją brawo aktorom, kłaniającym się z proscenium ogromnej sceny.
Pochyla się do pucołowatej koleżanki i mówi półgłosem prosto do jej ucha, by przebić się przez kaskadę oklasków:
– Mój dziadek był tu  przed wojną na każdej premierze.
– To dlaczego go dziś nie ma? –pyta koleżanka, nie spuszczając oczu z kłaniających się aktorów.
– Przecież zginął, jak Niemcy rozstrzelali profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Mówi to, jakby się dziwiła, że ktoś mógł o tym fakcie zapomnieć. Jej duże oczy wyrażają zaskoczenie czy nawet pretensję, ale kiedy słyszy słowa speszonej dziewczyny – „Przepraszam, Nika”… – uśmiecha się wybaczająco. Jej wyraziste usta raczej skłonne są do szyderczego grymasu, więc każdy jej uśmiech wydaje się być niespodziewanym podarunkiem.
Duże, ciemne oczy Niki błyszczą. Ma owalną twarz z małą myszką na lewym policzku. Często bezwiednie dotyka jaj, jakby chcąc sprawdzić, czy to znamię przypadkiem nie zniknęło z jej skóry.
Zapalają się kinkiety. Ludzie są w kurtkach, w płaszczach. Wpatrzeni w rząd aktorów na proscenium. Na pierwszym planie aktorka, grająca Smugoniową. Zbiera najwięcej oklasków, choć przecież we sztuce grali Osterwa, Solski i Trzciński. Aktorka jest ulubienicą Krakowa. Wszyscy pamiętają ją sprzed wojny. Wiedzą, że w czasie wojny prowadziła kawiarnię. Teraz kłania się nisko, aż splecione dotąd w koronę warkocze rozsypują się i dyndają swobodnie niemal aż do jej pięt.
– Czy ona ma perukę czy to są jej włosy? – Nika pochyla się do koleżanki i pyta szeptem, nie spuszczając oczu z Aktorki.
– Skąd by mogła mieć włosy w kolorze pszenicy? – odpowiada półgłosem pucołowata Barbara – Chyba że farbowane.
Aktorka wysuwa się na sam skraj proscenium. Już nie jest teraz Smugoniową ze sztuki, jest tą gwiazdą, której doczekała się jej publiczność. Przykłada dłoń do ust i wysyła ku widowni dziękczynny pocałunek. Toczy wzrokiem po widowni, obejmuje tym spojrzeniem boczne  loże…
W półcieniu loży pojawia się teraz ktoś w mundurze. Na naramiennikach ma dwa paski i trzy gwiazdki. Jest w polowej czapce, którą szybko zdejmuje, jakby zorientował się, że w tym miejscu nie liczy się szarża. Za jego plecami stoi sprężony w gotowości do wykonania rozkazu młody porucznik. Pułkownik  przygląda się Aktorce w długiej spódnicy, w białej bluzce z niesfornymi warkoczami, które zamiatają deski proscenium przy każdym jej kolejnym ukłonie. Odruchowo przesuwa kaburę z obciążającym pas pistoletem pod prawy łokieć i odwracając się do adiutanta, pyta półszeptem:
– To ta?
Porucznik potakuje gestem głowy.
– Idziemy! – rzuca krótko pułkownik i wychodzi z loży.
Powoli zasuwa się kurtyna, ale oklaski jeszcze trwają…