15 gru

Aldona Kubajek: Cisza – wyspa między słowami

Wyspa, reżyseria Paweł Łungin, Rosja 2006

Jak żyć, zmagając się z poczuciem popełnionej winy? Jak przetrwać kolejny dzień ze świadomością nieodwracalnych skutków przeszłości? To pytanie co i raz rozbrzmiewa w cieszącym się uznaniem, obsypanym licznymi nagrodami dziele Pawła Łungina. Reżyser, którego debiutancki „Taxi Blues” (1990) zdobył Nagrodę Specjalną za najlepszą reżyserię na festiwalu w Cannes, niczym filmowy Dostojewski każe się widzom „Wyspy” zadumać nad kwestią winy, sumienia, pokuty i odkupienia.
Na maleńkiej, skutej lodem wysepce na Morzu Białym mieszka ojciec Anatolij (w tej roli Piotr Mamonow), człowiek, który najchętniej wcieliłby w życie wszelkie ideały mnichów pustyni, z radością – jak się zdaje – odsunąłby się od ludzi i od świata. Przez niektórych uważany za świętego jurodiwego, czyli „bożego szaleńca”, posiadającego dar jasnowidzenia i skutecznej modlitwy wstawienniczej o uzdrowienie i uwolnienie od złego ducha. Anatolij to osobnik dość niekonwencjonalny. Najpierw odwodzi kobietę od dokonania aborcji, asystuje jej przy narodzinach ślicznego synka, a po chwili robi groźną minę i tupiąc nogami, ową pannę bezceremonialnie przegania; kołdrę, przywiezioną z Półwyspu Athos (świętego dla prawosławnych miejsca) topi, wymyślając jej od najgorszych. Są i tacy, którzy mają go za uprzykrzonego współbrata, nagminnie i demonstracyjnie nie stosującego się do reguł wspólnotowego życia, bo a to rąk i twarzy nie myje, a to spóźnia się na msze, a to, co skrupulatnie wynotowuje na kartce zazdrosny o jego wyczyny ojciec Jow (Dmitrij Djużew), straszliwie fałszuje.
A za kogo uchodzi we własnych oczach ten, który mówi słowami psalmów? Z pewnością nie za świętego. Dla siebie samego Anatolij jest najmarniejszym z marnych, grzesznikiem, który swoim życiem stara się odpokutować zbrodnię popełnioną w młodości. W 1942 roku, podczas drugiej wojny światowej służył jako palacz na radzieckim holowniku transportującym węgiel. Gdy pewnego razu doszło do konfrontacji z Niemcami, którzy wdarli się na pokład, wyciągnięty spod kupy węgla nieszczęśnik zdradził miejsce ukrycia swego kapitana, Tichona, a następnie, oszalały ze strachu o własne życie, zabił go, licząc na to, że on sam zostanie oszczędzony. I z początku rzeczywiście na to wyglądało – Niemcy odpłynęli. Ale tylko po to, żeby z bezpiecznej odległości obserwować, jak po chwili holownik, na który podłożyli ładunki wybuchowe, wylatuje w powietrze… zaś Anatolija, wyrzuconego na brzeg wyspy wraz z resztkami statku, uratują mnisi z tamtejszego monasteru.

Oplotły mnie więzy śmierci,
dosięgły mnie pęta Otchłani,
ogarnął mnie strach i udręka.
Ale wezwałem imienia Pana:
„Panie, ratuj moje życie!”
(Psalm 116)

Wyroki losu są doprawdy niezbadane. Anatolij, który przez następne trzydzieści kilka lat pozostaje na wyspie, uważając, że jest niegodny zamieszkania w monasterze, za swoje lokum obiera stojącą nieopodal kotłownię, gdzie w iście spartańskich warunkach zajmuje się tym samym, czym za czasów pracy na holowniku: dorzucaniem węgla do pieca. Prawie-mnich (wzbrania się przyjąć święceń), którego życie na tym maleńkim skrawku ziemi jest bezustanną pokutą i modlitwą do Boga o przebaczenie popełnionego grzechu, zostaje obdarzony szczególnymi charyzmatami, którymi ma służyć ludziom i dla których są oni gotowi odbyć wielogodzinne, niewygodne podróże, licząc na to, iż jego modlitwa pomoże wyjednać im łaski, wyprosić cud… Anatolij przyjmuje tę niezbyt dla siebie wygodną rolę pośrednika, chociaż zupełnie nie mieści mu się w głowie, jak to się dzieje, że on, którego grzech jest tak duży, a cnoty tak małe i nic nieznaczące, że tylko czuć je smrodem, jest równocześnie osobą, przez którą działa Bóg. Ale tak to już jest, że Stwórca do swych wielkich planów wybiera tych, którzy wedle ludzkiej logiki są tego najmniej godnymi. W ten oto sposób pokutnikowi nie jest dane być samotną wyspą.
Ten fragment lądu do rosyjskiej kinematografii należy od 2006 roku, właśnie wchodzi na ekrany polskich kin. To jest – jak podkreślił Łungin – film o tym, że Bóg istnieje. W jednym z wywiadów reżyser przyznał, że zarówno on, jak i wszyscy aktorzy podczas kręcenia filmu, doświadczyli szczególnych przeżyć. Obdarta ze wszelkich jaskrawości, surowa „Wyspa” uwodzi ascetyzmem. Nie ma tu miejsca na żadne zbędne słowo. Tutaj ważny jest każdy dźwięk, każde uderzenie dzwonu i każdy moment ciszy…