20 paź

Adam Przegaliński: Dno piekła i kapusta kiszona w Rio

„na dnie piekła
ludzie gotują kiszą kapustę
i płodzą dzieci
mówią: piekielnie się zmęczyłem
lub: piekielny dzień miałem wczoraj
mówią: muszę się wyrwać z tego piekła
i obmyślają ucieczkę na inny odcinek
po nowe nieznane przykrości (…)”.
„Dno piekła” (fragment), Andrzej Bursa

Wszystkie postaci w powieści są fikcyjne

„A polonesa”

Co ja tu robię?
Gdy czekałem w kolejce pasażerów na lotnisku w Brasilii, zobaczyłem przez szybę, jak z przyczepy wypełnionej bagażami spada na asfalt czyjaś walizka. Samochód jedzie dalej. Ludzie komentują to skonsternowani. Nic nie mogą zrobić. Pracownik lotniska – nie kierowca auta – podnosi bagaż i gdzieś z nim idzie.
Mam przed oczami tę walizkę upadającą w nieskończoność na ziemię. Do kogo należała? Czy dotarła do właściciela? Stop klatka, która wryła mi się w pamięć. Czysty przypadek, żart losu, jeden z wielu.
Od dwóch dni w Rio de Janeiro – Rzece Styczniowej – leje jak z cebra. Grudzień, pora deszczowa. Na chwilę przestaje padać, potem znowu – ściana deszczu. Patrzę na skrawek ciemnoszarego nieba między brzydkimi blokami, zagrzybiałymi od wilgoci. Brudne, stare okna. Starsza kobieta przechodzi przez ulicę w szlafroku i klapkach kąpielowych. Cała mokra drepcze na plażę. „Muita chuva” (Dużo deszczu) – mówił rano taksówkarz bezradnie rozkładając ręce, gdy wiózł mnie do Muzeum Sztuk Pięknych. Okazało się wielkim rozczarowaniem mimo reklamy w przewodniku. Większość turystów przyglądała się jedynie ogromnej nadmuchiwanej poduszce oklejonej zdjęciami nagich modelek. Ochroniarze w wojskowych mundurach podpierający ściany w salach bez klimatyzacji wyglądali, jakby byli tam za karę, a jednocześnie – chcąc nie chcąc – przypominali czasy dyktatury. Kopie greckich posągów pozbawione przyrodzeń mówiły milcząc: „Jesteście w martwym muzeum. Życie jest gdzie indziej”.
„Muita chuva”. To „sz” w portugalskim słowie „chuva” brzmi jak szum lejącej się z nieba brudnej wody. SłySZSZSZycie? Oto wilgotne dno piekła w samym centrum „rajskiej” metropolii. Zawsze marzyłem, żeby zobaczyć ją jeszcze raz, poczuć ten tygiel, chaos, bogactwo, biedę, nieprzewidywalność. Miasto podzielone, gdzie wokół fawel zaczynają budować mury, a były burmistrz Nowego Jorku ma zrobić porządek z przestępczością. Byłem tu jako student, teraz jestem jako attaché kulturalny. Dyplomata lub dyplomatołek to podobno człowiek, który kilka razy się zastanowi, zanim nic nie powie. Dlatego wolę przemilczeć te wodospady Iguazú, które szumią non stop nad hotelem Apa na skrzyżowaniu Barata Ribeiro i Avenida Perú, kilka przecznic od Copacabany. Pokój dwuosobowy kosztuje tu sto dolarów, ale to delegacja służbowa.
Myję ręce w łazience, spoglądam na mój zielony podkoszulek: ufoludek z czworgiem oczu podnosi cztery palce. Nie ma ust, nie może nic powiedzieć. Pod nim napis „Chile”. Wpatruję się w swoją twarz, jak w oblicze kogoś obcego. Od jakiegoś czasu rzeczywistość wiruje wokół mnie jak diabelski młyn, wciąga mnie w swoje banalne gierki, tak że nie mogę złapać oddechu. Wszystkie fugi w łazience są czarne od grzybów. Ogarnia mnie obrzydzenie. To pomieszczenie woła o remont od kilkudziesięciu lat. Czuć smród wilgoci. Na kartce przyklejonej na lustrze władze hotelu ostrzegają, że ze względów ekologicznych piorą tylko te ręczniki, które są na podłodze. Ekologia, jasne. Grzyb też pewnie hodują ze względów ekologicznych.
Pokój na szczęście pomalowali. Z telewizora nawołuje do modlitwy telewangelista, pewnie równie zakłamany jak ten z powieści Rubema Fonseki „Wielkie emocje i uczucia niedoskonałe”. Ulizany, złotousty cynik w nowiutkim garniturze, kupionym za pieniądze niewykształconych biedaków. Żel na włosach, gestykulacja godna aktorów „Niewolnicy Isaury”. Oni wszyscy są identyczni, „posłańcy dobrej nowiny”, w garniturach czy sutannach. Na dole ekranu widać numer konta, na które można wpłacać datki na „pomoc ubogim”. – Ty też możesz wejść do Królestwa Niebieskiego! – krzyczy kaznodzieja na jednym z trzech kanałów religijnych, Deus TV. Telewizja Boga, Bóg w telewizji. Na żywo. Zrób przelew i czekaj na zbawienie. Ten pan wie, czego chce Bóg – jak największej oglądalności, władzy i kasy.
Kościółów jest tu pełno, prawie tak dużo jak salonów piękności czy warsztatów wulkanizacyjnych. Baraki o wyglądzie hurtowni, kuszące nadzieją i tablice z religijnymi sentencjami przy drodze krzyczące „Bóg wybrał Brazylię”.
Na ścianie pokoju plakaty z rysunkami przedstawiającymi plaże Ipanema i Copacabana autorstwa niejakiej Susi Sielski Cantarino. Nijakie „dzieła”, typowa hotelowa tandeta. Na tle plaży i wzgórzy skupiony mężczyzna pisze nuty piosenki. Muszę potem sprawdzić w sieci nazwisko artystki, to choroba zawodowa. Otwieram drzwi i wchłania mnie czeluść wąskiego, ciemnego korytarza prowadzącego do ciasnej windy. Jakieś dykty zamiast sufitu, starsza sprzątaczka o obojętnej twarzy gmera w zakurzonej szafie. W windzie tabliczka z odpowiednim paragrafem kodeksu karnego, który grozi amatorom molestowania w windzie. Faktem jest, że w tak małym pudełku bardzo łatwo o bliskość, prawdziwe zbliżenie jednak nie wchodzi w rachubę. Obok tablicy korkowej przy recepcji kolejne ostrzeżenie: za zbliżenia z nieletnimi też grozi paragraf. No cóż, wiadomo, seksturystyka kwitnie. Na parterze już czekają moi rodacy, rozsiedli się w fotelach jak szejkowie. Szczerzą zęby. Czekają na służącego, którym jestem ja. Dyplomata do usług. W telewizji pokazują wielką, brązową rzekę – płynie jedną z głównych ulic São Paulo.
– Pan spojrzy – mówi do mnie siedzący przed komputerem gruby dyrektor z MSZ, Wiesław, który za pieniądze podatników podróżuje po całym świecie, by doglądać swoje owieczki, przedstawicieli Polonii. Na następny dzień załatwiłem mu i jego zastępcy salę przy polskim kościele, poczęstunek z polonusami i przejażdżkę po Rio. – Co za dzikusy! – tłustym palcem wskazuje nagłówek newsa w polskim portalu: „Policja z Rio zabija co 23. aresztowanego”. Opowiadam im o tym, jak ostatnio zginął na ulicy polski turysta, bo nie chciał złodziejom oddać plecaka. Okradli też polskiego ambasadora, tuż pod hotelem, na ruchliwej ulicy.
– Jak was napadną, oddawajcie wszystko, co macie – mówię, gdy idziemy do restauracji „A Polonesa”, która znajduje się dwie przecznice dalej. Przeczytałem o niej w książce, a potem zobaczyłem przypadkiem neon przez okno taksówki. Pada coraz mocniej. Przypomina mi się, jak ostatnio obwoziłem polską minister edukacji po Brasilii – to był koszmar. Baba paliła bez przerwy, była prymitywna i niewdzięczna. Gdy ambasador kazał mi ją odwieźć na lotnisko, zapytała w samochodzie, w obecności swojej asystentki: „A pan to po co właściwie z nami jedzie?!”. Cholerna królowa Elżbieta. Myślałem, że wysiądę na środku autostrady i zostawię je z szoferem. W Rio pani minister załatwiała głównie swoje prywatne interesy (akurat był zlot rektorów szkół prywatnych z całego świata, a ona piastowała wcześniej takie stanowisko), była niepunktualna: raz tak zabalowała wieczorem, że wstała dopiero w południe. Pierwsze jej pytanie na lotnisku w Rio: „A gdzie jest sala VIP-ów?”. I zdziwienie po chwili: „Jak to, nie ma tu sali VIP-ów!”.
– Człowiek jedzie z końca świata, a tu taka kaszana z pogodą! – narzeka dyrektor pakując swoją stopę słonia prosto w kałużę. Do sandałów zakłada, rzecz jasna, białe skarpetki jak wiejskie chłopaki na potańcówce w remizie. Dołącza do nas biegiem młody, trzydziestokilkuletni pianista, Krzysztof, który ma następnego dnia w teatrze zagrać Chopina dla Polonii i tubylców. Jak zawsze jest elegancko ubrany, prawdziwy dandys. Dłuższe blond włosy spięte w kucyk, modne okulary, przystojna, delikatna twarz. Przez miesiąc nie mogłem się z nim skontaktować mailowo, potem przepraszał, że się zakochał i odcięli mu prąd, bo nie płacił rachunków. Sympatyczny, zwariowany, zdolny facet, który sporo podróżował po świecie. Od razu go polubiłem.
Zastępca dyrektora, czterdziestokilkuletni typowy urzędas, Karol, co też jest wszędzie goszczony na koszt państwa, ma od rana czerwoną twarz. Gada bez przerwy o tym, co udało mu się zrobić dla promocji Polski, jak dzielnie walczy z biurokracją itp. itd. Nikomu nie daje dojść do głosu. Gdy słucham tych urzędników, przypomina mi się Miłosz: „My nie rozmawiamy, tylko wymieniamy monologi”.
Przed nami czerwony neon „jednogwiazdkowej restauracji” „A Polonesa” na ulicy Hilario de Gouveia. W drzwiach wita nas kelner w brudnym fartuchu.
– Dzień dobry – mówi poprawnie po polsku, z wyćwiczonym uśmiechem. Jesteśmy gotowi widzieć w nim naszego rodaka, sympatycznego pana Mariana Nowaka, ale on zaprzecza. Nie ma korzeni polskich, jest „brasileiro” z dziada pradziada. Mimo to czujemy się docenieni, po wielu burzach i ulewach dotarliśmy do przystani polskości, rodzinnego gniazdka, gdzie nas przytulą i nakarmią. Wygląd lokalu jak w przeciętnej żarłodajni, ale nie zrażamy się.
– Trzeba wspierać naszych – dyrektor oblizuje się na widok żubrówki stojącej na półce między Wyborową i Chopinem. Dodaje, że nabrał szacunku dla Bruce’a Willisa za to, że kupił akcje wódki Sobieski i reklamuje ją jako „najlepszą na świecie”.
Na ścianach akcenty polskie – plakaty sprzed trzydziestu-czteredziestu lat, zakurzone, wyblakłe. Niemiecka reklama Orbisu z pastuszkiem grającym na fujarce wśród pól i kwiatów, Dunajec, Kraków, pomnik Chopina w Warszawie. Flaga, godło, zdjęcie Wałęsy i młodego, błękitnookiego Kwaśniewskiego. Byli tu, zjedli, pobłogosławili. Papież też błogosławi na zdjęciu, choć nigdy tu nie był.
W menu koszmarne błędy w co drugiej nazwie dania.
– Może zwrócić im uwagę? – pyta skonsternowany zastępca dyrektora. – Ostatnio promowałem Zamość, mogę im pomóc w PR-ze.
Są tacy ludzie, którzy potrafią się promować w każdym wypowiedzianym przez nich zdaniu. Muszę się od nich uczyć, jeśli chcę się piąć po szczeblach kariery.
– A co to jest? – pyta pianista podnosząc głowę. Krzywo pocięte brązowe dechy leżą byle jak pod sufitem, na belkach, udając góralską chatę.
– Dobre, dobre, bardzo dobre! – tak brzmi odpowiedź kelnera na każde nasze pytanie. Na początku zachwala wszystkie dania, potem coraz częściej nonszalancko wzrusza ramionami. Mowa ciała go zdradza. Pod pozorną grzecznością i zachętą kryje się tumiwisizm rodem z Polski. – Kapusta? Bardzo dobre. Flaki? Bardzo dobre. „Plaki ziemniacane”? Bardzo dobre. Im dłużej go słucham, tym bardziej mnie irytuje. Kątem oka widzę, jak w rozmowie z drugim zblazowanym, otyłym kelnerem naśmiewa się z mojego pytania, czy pochodzi z Polski. Nogą robi ruch jakby kopał piłkę. – Polonés, ja polonés! – drwi.
O żubrówce zapomniał. Przynosi coś, co udaje naszą kiszoną kapustę, jako przystawkę. Zastępca próbuje i się krzywi, ale dyrektor zajada jak opętany, bo zgłodniał.
– Niezła – mówi.
– Bardzo dobre! – rzuca po raz enty kelner i wraca do oglądania telewizji, na końcu wąskiej sali. Młoda blondynka za ladą przegląda rachunki, wygląda na Polkę, ale nawet się z nami nie przywita. Klient ma zapłacić i wyjść, jak w banku Pekao.
– Co za pomysł, żeby w Rio de Janeiro iść do polskiej knajpy… – mruczy pod nosem Krzysztof zajadając – jako jedyny z nas – przysmak brazylijski: zupę z palmito, serca palmy.
– Wiecie, że sałatka z sercem palmy nazywa się „sałatką milionera”? Byłem kiedyś z Gudzowatym i Urbanem w restauracji w Santiago de Chile. Gudzowaty zachwycał się tą sałatką i dał kucharzowi sto dolarów napiwku. Sto dolarów, niesamowite! – mówi dyrektor z ustami pełnymi placków ziemniaczanych. Chrząka znacząco licząc, że docenimy jego niesamowitą historię.
– Niesamowite! – stwierdza z uznaniem niezawodny zastępca dyrektora, wpatrując się w swojego mentora. Wcina flaki, które rzeczywiście przypominają polską potrawę. Obaj je zamówiliśmy. Smakujemy też żubrówkę przyniesioną w końcu przez kelnera, jest bardzo zimna i gęsta niemal jak miód. Po chwili czuję, jak wódka rozgrzewa mnie i mąci w głowie. Dyrektor przepoczwarza się na tle starej polskiej flagi, gada coś o zagranicznych wojażach i niedogodnościach z nimi związanymi, twarz zastępcy robi się purpurowa i obleśna. Jedyną osobą przy stole budzącą sympatię jest nieco nieśmiały pianista.
Dyrektor, który dostał stołek jeszcze za czasów PiS-u, wspomina coś o tym, że Lech Kaczyński jest z Podlasia. – A Jarosław też? – pyta zastępca robiąc mądrą minę. Wybuchamy śmiechem, Karol nie wie o co chodzi. Dopiero po chwili Wiesław tłumaczy mu, że przecież mówimy o bliźniakach. – Aha, no tak – przytakuje grzecznie zastępca.
Gdy przychodzi do płacenia, okazuje się, że przystawkę wliczono nam do rachunku, nie pytając nas o zdanie. Ceny są wysokie, jak w dobrej, czterogwiazdkowej restauracji.
– Zdzierstwo, cholera – jęczy dyrektor.
– Nie ma to jak spotkać rodaków – dodaje rozczarowany zastępca.
– Mówiłem, żeby iść na picanhę. To co, uciekamy, panowie?! – rzuca artysta i widzę, że naprawdę ma na to ochotę. – I tak nas już tu nie zobaczą.
Dyrektor robi minę, jakby chciał powiedzieć „czemu nie?”. Ale ciężko mu wstać, jego brzuch jest jak piłka plażowa, pot spływa mu po czole.
– E tam, w końcu to służbowa kolacja, nie moje pieniądze – uśmiecha się dłubiąc wykałaczką w zębach.
– To co, panowie, na deser dupeczki? – pyta rozochocony Karol, żonaty i dzieciaty rzecz jasna, gdy wychodzimy z lokalu. Jest na „lekkiej bani”.
Nagle po drugiej stronie ulicy dostrzegam ciemnoskórego chłopaka w bermudach, który bacznie mi się przygląda. Wytężam wzrok, a wtedy on udaje, że patrzy w inną stronę. Dziwne. Co on tu robi? Czyżby nas śledził? Trzeba uważać. Odruchowo sprawdzam w kieszeni, czy portfel jest na swoim miejscu.
– Panowie, taksówka – wołam moich współtowarzyszy, gdy widzę nadjeżdżający samochód. Wsiadamy. Przez szybę widzę tamtego chłopaka, znowu mi się przygląda.
– Garota! – krzyczy dyrektor. – Senhor, we want garotas brasileiras!
– Garota de Ipanema? – pyta zdziwiony kierowca.
– Eeee – zastanawia się dyrektor. – Może być Ipanema, wszystko jedno gdzie, Copa… jak to tam się zwie, czy Ipanema, niech jedzie… Wojtek – mówi do mnie – jak jest burdel po portugalsku?
– Nie pamiętam – mówię zgodnie z prawdą. W Brazylii jestem od niedawna. – Bordello… nie, to po włosku.
W głowie po żubrówce mam kołowrotek, taksówkarz zarzuca na zakręcie. Wódka podchodzi mi do gardła, muszę otworzyć okno, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza.
Po piętnastu minutach taksówkarz podjeżdża pod bar „Garota de Ipanema” (Dziewczyna z Ipanemy), wypełniony turystami. Nazwa nawiązuje do słynnego przeboju Toma Jobima i Viniciusa de Moraesa, twórców bossa novy.
– Gdzie on nas przywiózł? Przecież to jest bar jakiś?! – burzy się dyrektor.
– Wysiadamy, a oni niech jadą – mówi mi na ucho Krzysztof. Przytakuję. Zastępca dyrektora podnosi nieprzytomnie głowę.
– Co my tu robimy, Wiesiu?
– Prostitutas, leva-os as prostitutas! – krzyczę do taksówkarza wytaczając się z samochodu. – Panowie, my zostajemy w barze – rzucam w kierunku dyplomatołków. Słyszę odpowiedź taksówkarza: „Ok, no problema” i bełkotanie Karola. Dyrektor macha nam ręką. Dwóch obcokrajówców stojących na chodniku patrzy na mnie z ironicznym uśmiechem, trochę za głośno się wydarłem.
Coraz więcej sobie przypominam, patrząc na ulicę. Tak, byłem tu kiedyś z rodzicami na wakacjach. Mieszkaliśmy blisko plaży Ipanema, w domu wynajmowanym przez byłego konsula, który już nie żyje. Przez dwa pierwsze dni ból zatok uniemożliwiał mi podziwianie widoków. Było lato, upał. Niewiele więcej pamiętam.
Wchodzimy z Krzysztofem do baru, który konsul często odwiedzał, bo lubił nocne życie. Na ścianach „Garoty” wiszą zdjęcia Jobima, nuty, tekst słynnej piosenki i zdjęcie kobiety, która stała się inspiracją muzyków. „Dziewczyna o ciele pozłacanym słońcem z Ipanemy/ Jej kołysanie się jest czymś więcej niż wierszem/Ach, dlaczego jestem taki samotny/ Ach, dlaczego wszystko jest takie smutne/ Ach, istniejące piękno/ Piękno, co nie tylko do mnie należy/ Które również przechodzi samotne” – czytam tekst piosenki.
– Blondynka? – dziwi się Krzysztof wpatrując się w zdjęcie dziewczyny w bikni. – Wygląda jak Europejka – dodaję. Na innych zdjęciach kompozytor Jobim, jak już był stary, spuchnięty i zmęczony ciągłymi bibkami. Ukrywa się za ciemnymi okularami.
– Co dla panów? – pyta znudzonym głosem kelner. Nie jest zbyt miły, nawet nie udaje, że się nami interesuje, widocznie mają tu za dużo klientów. Tak to już jest z popularnymi miejscami, stają się dostępne dla wszystkich i powszednieją jak burdele. Zamawiamy caipirinhę – wódkę z trzciny cukrowej z limonkami, cukrem pudrem i lodem. Przez otwarte okna wyglądamy na ruchliwą ulicę. Ciągle pada deszcz, ludzie przemykają się po ulicach, w radiu leci muzyka. Jest nam dość przyjemnie, głowa przestaje mnie boleć, nic nie musimy mówić, odchylam głowę i na chwilę się zapominam. Naprzeciwko jest bar Moraes, ale nie cieszy się taką popularnością jak „Garota”. Przy stoliku obok dwóch mężczyzn zabiera się za kupę grillowanego mięsa, która wygląda i pachnie imponująco. Dalej siedzi przystojny mężczyzna w średnim wieku, zwrócony w naszą stronę. Powoli sączy drinka, zadowolony, choć samotny. Wydaje mi się, że patrzy w naszym kierunku, ale może tylko wodzi wzrokiem po całej sali. Jest na wakacjach, cieszy się życiem, to fantastyczne patrzeć na niego, na tę jego spokojną twarz. Ma siwe włosy, takie jakie lubi moja żona u starszych mężczyzn.
Myślę o Joasi już któryś raz tego dnia. Jej ciemne włosy spadające na czoło i piwne oczy. Jej uśmiech, gdy zasypia spokojna przy mnie, na moim ramieniu. Kocham ją, dlatego boję się, że mogę ją zranić moją nieudolnością, niezdecydowaniem, słabością. Czy unieszczęśliwię ludzi najbliższych wokół mnie, gdy przedstawię im swoje szalone wizje? Czy potrzebuję zmiany w moim życiu? Tak, mam trzydzieści dwa lata i niewiele sukcesów na koncie. Jako pisarz jestem zerem, wydałem zaledwie jedną książkę, która przeszła bez echa. Chciałbym móc podróżować po całym świecie jako reporter, a jednocześnie jestem domatorem, lubię odpoczywać przy boku Joasi, tylko wtedy mam poczucie bezpieczeństwa. Ona też potrzebuje przystani, stałości. Wszelkie zmiany powinienem zacząć od siebie, Joasia nie jest winna temu, że znalazłem się w tym, a nie innym miejscu. Na pustkowiu bez drogowskazów, wewnątrz zwojów własnego skołowaciałego mózgu, wśród chlupoczącej wody i pustki. To powoduje, że nawet cisza w hotelu zaczyna mnie przerażać, bo przypomina mi o moim marazmie i niespełnieniu. Spoglądam na odbicie swojej twarzy w łazience, kurze łapki zmarszczek w kącikach oczu, które ona czule całuje. Nie, nie potrafiłbym jej zdradzić. Czułbym do siebie obrzydzenie, zdradziłbym własne zasady, zasady moich rodziców. Po co zresztą miałbym to robić? Przecież tak naprawdę mam wszystko o czym może marzyć młody człowiek – pracę, kochającą kobietę, no, zarobki na razie są kiepskie, ale podobno ma być lepiej. Z drugiej strony ciągle oglądam się za ciemnoskórymi pięknościami, moje oczy zatrzymują się na kształtnych, dużych pośladkach mulatek, szukają nowych pokus i tajemnic.
Mrożek mówił, że bycie pisarzem jest bardzo niezdrowe: człowiek normalny siadając przed kartką papieru musi wprowadzić się w stan obsesji. Mówiąc wprost: staje się szaleńcem i tylko do pewnego stopnia kontroluje swoje myśli i uczucia.
A jeśli jestem wariatem i powinienem się leczyć?
Gdy wyjeżdżałem z Brasilii byliśmy skłóceni z Joasią. Ona ma teraz ciężki okres, nie ma pracy, nie zna języka, rzuciłem ją na głęboką wodę, ściągając do tego dalekiego kraju. Mam z tego powodu wyrzuty sumienia. Rozmijaliśmy się ostatnio w naszym dużym, pięciopokojowym mieszkaniu w ambasadzie – monstrualnej konstrukcji z betonu i marmuru, jednej z największych polskich ambasad na świecie. Budynek przypomina mi czasem przerażający, opuszczony hotel z „Lśnienia”, a ona mówi, że całe miasto to więzienie. Ma rację. To koszmar, diabelskie dziecko dwóch szalonych artystów – urbanisty Lucio Costy i architekta Oscara Niemeyera, zafascynowanych nieludzkim modernizmem Le Corbusiera. Oczywiście w Brazylii jest nieoficjalny zakaz krytykowania ich pomysłów, ponieważ wszystko w tym ogromnym kraju miało być największe i najpiękniejsze. Gdy Wałęsa jako prezydent określił architekturę Brasilii jako upiorną i komunistyczną, prezydent Lula – „brazylijski Wałęsa” – od razu się na niego obraził. Mieszkańcy Brasilii – zamknięci w szkaradnych blokach na ulicach bez nazw (zamiast nich są sektory oznaczone liczbami i literami) – też woleli wyobrażać sobie swoje miasto jako krainę mlekiem i miodem płynącą, tak jak widział ją w swojej wizji Dom Bosco, założyciel zakonu salezjanów. Władze Brasilii w podziękowaniu za to urocze proroctwo postawili jego zakonowi sanktuarium. Z zewnątrz budynek z betonu o kształcie sześcianu wygląda jak bunkier, w środku oślepia niezliczoną ilością niebieskich, jaskrawych witraży.
A co ja o tym myślę? Kilka dni po przyjeździe do Brasilii poszliśmy z Joasią na spacer. Minęliśmy pole z czerwoną ziemią, drogę, po której pędziły samochody, zobaczyliśmy biedne sklepy, mężczyzn sprzedających balony i żonglujących kulkami na pasach dla pieszych. Wyglądali jakby ktoś zapomniał dać im instrukcję obsługi życia. Otuchy dodawały nam jedynie bajkowe drzewa, wielkie, z powykręcanymi gałęziami, olbrzymimi owocami (podobno śmierdzącymi) i lianami. Przeszliśmy przez jedną quadrę – sektor identycznych bloków. W niektórych z nich okna były zasłonięte betonowymi kratami, tak jak w budynku Biblioteki Narodowej. W mieszkaniach na pierwszy rzut oka było mało ozdób, ale na parkingach stały niezłe samochody. Wszystkie quadry były do siebie podobne jak bloki w Nowej Hucie. Ohyda. „Wiesz, to śmieszne, jedziesz w jakieś nowe miejsce i wszystko wygląda dokładnie tak samo” – mówił Eddie w „Inaczej niż w raju” Jarmuscha. Nic dodać, nic ująć. Nagle stanęliśmy przed sześciopasmową drogą, samochody mknęły jak komety. „To miasto dla samochodów, nie dla ludzi” – pomyślałem. Przejście podziemne było zalane i zamknięte, nie było pasów dla pieszych. Przeskakiwaliśmy między samochodami jak przestraszone króliki. Pokłóciliśmy się, gdy wracaliśmy z powrotem, czuliśmy się wystrychnięci na dudka. Do końca dnia nie powiedzieliśmy do siebie ani słowa.
Okazało się, że w tym mieście brakuje chodników, pasów dla pieszych i miejsc, gdzie ludzie mogliby się spotykać, może poza Pontao – knajpami na wyspie nad jeziorem, z widokiem na oryginalny most Kubitchka. Dlatego główny architekt miasta, ponadstuletni Niemeyer nie mieszka w jednym ze swoich cudownych budynków, ministerstw-bunkrów, tylko… w Rio.
Artyści są doprawdy niezwykłymi hipokrytami.
Gdy wychodzę z łazienki, widzę Krzysztofa i tamtego siwego mężczyznę siedzących razem. Krzysztof poprawia włosy, delikatnie wsuwa kosmyk za ucho, trochę jak kobieta, kokietuje nieznajomego, no tak, mogłem się domyśleć. Te szykowne, modne okulary, szpanerskie lakierki (mówił, że z każdej podróży przywozi nowe buty). A ja myślałem, że tamten mężczyzna tak bardzo cieszył się z samotności na wakacjach… Krzysztofowi szybko udało się poderwać faceta, nawet nie musiał iść do baru Rainbow na Copacabanie czy restauracji „Marius”, gdzie można zjeść owoce morza za jedyne… sto dolarów i popatrzeć na seksownych kelnerów w strojach kowbojów.
Znów siadam przy stoliku. Patrzę w stronę Krzysztofa. On jest zajęty rozmową, macha mi tylko grzecznościowo, dla otuchy. Odwdzięczam się uśmiecham, ale czuję się nietęgo, jakbym został porzucony. To ta moja wrażliwość pisarska, która tak bardzo przeszkadza mi w codziennym życiu. W międzyczasie przy wejściu do baru zaczęła śpiewać młoda, ładna dziewczyna stylizująca się na Astrud Gilberto, którą bardzo lubi słuchać moja Joasia. Śpiewa łagodnym, hipnotyzującym głosem, trochę mnie usypia, bo te piosenki to typowe romantyczne pościelówy. Dziewczyna ma podobnie obcięte włosy jak słynna piosenkarka. Podoba mi się.
„Love is a wonderful thing…” – ta fraza przedłuża się, jakby wykonawczyni wypaliła za dużo haszu albo trawy. Chyba jednak trochę przesadza z tym nocnym życiem. Nagle widzę po drugiej stronie ulicy tamtego podejrzanego – przynajmniej dla mnie – chłopaka w bermudach. Znowu mi się przygląda. Czuję niepokój. Wstaję i wpatruję się bezczelnie w tamtego, aż się odwraca speszony. Te bermudy przypominają mi czasy, gdy byłem studentem. Mam wrażenie, że człowiek po trzydziestce i człowiek w liceum czy na studiach to dwaj zupełnie różni ludzie, którzy nie mają sobie nic do powiedzenia. Ta myśl mnie niepokoi i powraca do mnie w chwilach marazmu. Kelner podchodzi do mnie, pyta, czy czegoś sobie życzę. Biorę jeszcze jedną caipirinhę. Przecieram oczy, oddycham głęboko, znów patrzę na flirtującą parę – Krzysztofa i nieznajomego – i uśmiecham się. Dobrze mieć kogoś obok siebie – szkoda że Joasia jest tam, a ja tu. Czuję, że muszę wyluzować, w końcu jestem w boskim Rio. Obok mnie dwie prostytutki walczą o względy starego, łysego turysty. W ogóle się nie krępują. Jedna wypina okazałe, pewnie sztuczne piersi, druga z powodu braku biustu grzebie potencjalnemu klientowi w spodniach. Towarzystwo jest lekko wstawione i w dobrym humorze. Przed nimi opróżnione szklanki. Mężczyzna maca biust tej atrakcyjniejszej i wychodzą z baru, a ta druga, niższa kobieta nie wie, co robić, więc kręci się potem pod barem i szuka amatorów szybkiego seksu. Patrzy na mnie ze dwa razy wypinając ostentacyjnie tyłek w obcisłych dżinsach. Moja obrączka jej nie odstrasza, wręcz przeciwnie.
Kończę drinka, spoglądając na śpiewającą kopię Astrud. Wygląda słodko, jak studentka, ale jest w niej coś nieautentycznego. Świat stał się zbiorowiskiem sobowtórów, kopii, coverów i podróbek. Wychodzę z baru i jadę taksówką do hotelu. Taksówkarz słucha ichniejszego Radia Maryja i ma imponującą kolekcję figurek świętych na tablicy rozdzielczej, od strony pasażera. Pytam się go, czy w Rio jest dużo korupcji. – Tak, bardzo dużo – mówi. – Politicos corruptos, policias corruptos! Wie pan, ile zarabia policjant? 1000 reali (1600 zł). Kierowca ma zamgloną przednią szybą. Dopiero gdy pokazuję mu odpowiedni przycisk na tablicy rozdzielczej, włącza „dmuchawę” na szybę. Pytam, czy w nocy na ulicach Rio jest niebezpiecznie.- Nie – odpowiada. W radiu między modlitwami jest przerwa na reklamy.
– Boa noite – mówi ponury dziadek siedzący w recepcji na tle strasznie starego zegarka. Nie rusza się, wygląda jakby był z papieru. Widząc moje znużenie podsuwa mi ulotkę ze zdjęciem „atrakcyjnego” lokalu dla panów – „Paraiso” na wzgórzu Santa Teresa. Obietnica raju. Kilka pań wypina się w zmysłowych pozach, mają na sobie karnawałowe stroje.
Teraz już zatęchły smród tego hotelu nie uderza mnie tak jak wtedy, gdy wszedłem tu pierwszy raz. Długo leżę w łóżku wpatrując się w telewizor. Jest duszno, włączam klimatyzator. Nie mogę zasnąć. Dzwonię do Joasi, ale ona najwyraźniej już śpi. Ulotka z „Paraiso” leży na stoliku nocnym i kusi jak diabeł.
Zamykam oczy. Ze snu wyrywa mnie telefon. Ki diabeł dzwoni o drugiej w nocy? Zdenerwowałem się.
– Sim? – pytam.
– Wojtek, musisz nam pomóc! Wojtek! – Nawet nie zauważyłem, kiedy przeszliśmy z Karolem na ty.
– Co się stało? Słucham cię Karol. – Siadam na łóżku, czuję jak zasycha mi w gardle. Nie jestem spokojnym człowiekiem, nagłe zwroty akcji wyprowadzają mnie zawsze z równowagi. Potem długo muszę dochodzić do siebie. „Gdy już dojdę do siebie” – to byłby dobry tytuł książki. Miałem ją zacząć kilka miesięcy temu.
– Musisz pomóc Wieśkowi, on ma poważny problem, szybko, schodź na dół. Czekam na ciebie!
No tak, ci panowie musieli coś zmajstrować w tym burdelu. Tego można było się spodziewać. Ubierając się uderzam kolanem o kant łóżka. Przeklinam. Służbowa delegacja kulturalna, cholera jasna.
Karol jest cały roztrzęsiony, ma ubrudzone, spocone czoło. Pali papierosa.
– Co się stało? – pytam.
– Katastrofa, musiałem stamtąd spieprzać, z tego „Paraiso”, tfu, tego rajskiego burdelu, znaczy inaczej, mnie wypuścili, bo miałem gotówkę, ale Wieśkowi zabrakło, kazali mu płacić podwójnie, bo idiota wziął dwie dziewczyny, ale nie miał gotówki, a oni tylko gotówkę chcieli, wiesz… – Karol zalewa mnie falą słów, dostaje zadyszki. Patrzę na jego drżące ręce.
– A gdzie to jest?
– Na Santa Teresa, tak czułem, że to podejrzana dzielnica, już jak nas wiózł ten taksówkarz.
– Co ty gadasz, przecież tam turyści starym tramwajem jeżdżą, zwiedzają. Mieliśmy jechać jutro…
– Nigdy w życiu. Człowieku, o czym ty… masz jakąś gotówkę?! Trzeba szybko jechać, bo Wiesławowi łeb upierdolą. To nie żarty. Oni powiedzieli, że kasa ma być w ciągu dwóch godzin, a jak nie… – Karol zdecydowanym ruchem przejechał ręką po szyi. – Człowieku, rób coś! Po takim czarnuchu Guana… Guanabarze można się spodziewać najgorszego! Co za nazwisko – Guanabar! – Karol łapie mnie za rękę. – Jak kurwa Gargamel. – Czuję jego alkoholowy odór i smród potu, musiał się nieźle przestraszyć. Za nim stoi taksówka, kierowca się niecierpliwi.
– Idę po kasę. Zaraz będę.
– Dobra – Karol ręką uspokaja kierowcę. – Um momento, garoto… znaczy senhor.
Po chwili jesteśmy w samochodzie. Mówię taksówkarzowi, żeby szybko jechał na Santa Teresa, adres „Paraiso” mam na ulotce.
– Żeby go tylko nie załatwili, bo będę miał przerąbane w ministerstwie, jeszcze policja mnie będzie ścigać. O Boże… – jęczy Karol. W pierwszej kolejności oczywiście myśli o sobie.
– Daj spokój. Trzeba było siedzieć grzecznie w hotelu i oglądać rozmowy z Bogiem w telewizji.
– No, masz rację. Ale żebyś zobaczył te dziewczyny. Każda ma inny odcień skóry, jedna taka czekoladka była… żebyś tylko ją zobaczył. Dziewczyna jak z rozkładówki.
Wjeżdżamy pod górę wąską ulicą, jest dość ciemno i nieprzyjemnie. Gdy przejeżdżamy przez plac widać otwartą knajpę obok galerii czy sklepu z pamiątkami. Jakaś stara pijaczka opróżnia butelkę przed knajpą i łypie chytrym okiem w naszą stronę.
– Tu trzeba uważać w nocy, panowie, bo kradną – ostrzega kierowca jadąc po torach, którymi za dnia posuwa się powoli skrzypiąc „bonde” – nieduży tramwaj. Gdy jedzie on nad akweduktem w dzielnicy Lapa, kolebie się wysoko nad jezdnią i lepiej nie patrzeć wtedy w dół. U boków tramwaju przyczepiają się chłopcy i patrzą, czy można komuś wyrwać plecak albo zwędzić portfel. Turyści już to wiedzą, dlatego trzymają torby przy sobie. Po obu stronach krętej ulicy, przypominającej schody do nieba, kolorowe domy, niektóre ładne, inne stare i zaniedbane. W oknach można czasem zobaczyć prostytutki, taka grubsza z dużym dekoltem sama do mnie machała, gdy byłem tu jako student. W oddali widać fawele, morze nędznych klocków skleconych z cegieł, blachy i skradzionego złomu. Dziesiątki tysięcy ludzi, dziesiątki tysiące dramatów bez możliwości happy endu.
I oto docieramy do „Paraiso”. Wysoki mur, ogromna brama, a za nią dwóch potężnych ochroniarzy-typowych siepaczy. Wpatrują się w nas jak dzikie zwierzęta, wydaje mi się, że słyszę, jak warczą. Przybieram pozę petenta w urzędzie. Boję się.
– Mamy pieniądze dla senhora Guanabara – mówię drżącym głosem. – Dinheiro! – podkreślam i pokazuję gotówkę.
Wpuszczają nas. Jeden z ochroniarzy, istny goryl idzie z nami krętą ścieżką pod górę, między drzewami. Widzę kaburę z pistoletem i jego tępą, obojętną twarz. Gdy dochodzimy na szczyt wzgórza naszym oczom ukazuje się ogromny ogród i budynek z zamkową wieżą. Słychać odgłosy zabawy. Widzę też drugi budynek, mniejszy, tam też palą się światła i brzmi głośna samba. Fabryka rozkoszy – myślę.
– Pieniądze – mówi do mnie ochroniarz.
– Jak to? A mój przyjaciel, polonés? Gdzie on jest? – pytam cofając się o jeden krok.
– Pieniądze! – powtarza głośno tamten i kładzie rękę na broni. Patrzę na jego zaciśnięte zęby i zmarszczone czoło. Słyszę, jak Karol jęknął ze strachu. – Z panem Guanabarem, Chrystusem-Człowiekiem nie ma żartów – mówi czarny.
– Chrystusem-Człowiekiem? – dopytuję zdziwiony.
– Pan Guanabar jest założycielem Kościoła „Wzrastając w Bogu”. Naszym znakiem rozpoznawczym jest to – pokazuje na ręce tatuaż: trzy szóstki. Na klapie marynarki znaczek z orłem i napisem: Rząd Boga na Ziemi.
– Rozumiem. Trzy szóstki, znak diabła.
– Nic nie rozumiesz – mówi ochroniarz śmiertelnie poważny. – Diabeł nie istnieje.
– No tak, jasne, proszę się nie denerwować – cofam się przestraszony.
– Diabeł nie istnieje, grzech też nie istnieje.
„I dobrze, w burdelu można pieprzyć bez wyrzutów sumienia” – myślę i uśmiecham się nerwowo. Ochroniarz lustruje mnie z groźną miną.
– Jeśli chcecie wiedzieć coś więcej o naszym Kościele, wpiszcie w google „Wzrastając w Bogu”. A teraz pieniądze.
– Daj mu te pieniądze, Boże! – syczy zdesperowany Karol. – Bo się Chrystus wkurwi.
Grzebię drżącą ręką w kieszeni i wręczam osiłkowi kasę. Tamten znika. Czekamy. Karol zapala papierosa.
– No ładnie, a teraz co? Zabrał nam forsę…
– Przecież kazałeś mi dać! – oburzam się.
– Kazałeś, kazałeś. Mogłeś się jakoś dogadać, że najpierw chcemy zobaczyć Wiesława. Znasz portugalski.
– A ty angielski.
– Ale on nie zna.
Zaglądam do sieni, widzę wielkie zdjęcie pana Guanabara oprawione w złote ramy. Wygląda jak prowincjonalny biznesmen-gangster ze złotym sygnetem, łańcuszkiem i żelem na włosach. Uśmiechnięty blondyn, pewny siebie, dwoma palcami wskazuje na czoło. Na końcu korytarza przechodzi imponująca, biuściasta mulatka w szlafroku, z długimi nogami i lekko skośnymi oczami. Długie, ciemne włosy sięgają jej prawie do pasa. Patrzę na nią zaskoczony, z zaciekawieniem, ona lekko się uśmiecha. Przez chwilę się waha jakby chciała podejść i coś powiedzieć, ale ktoś ją woła i znika za drzwiami pokoju. Zjawiskowa kobieta, jakby nagle zaczął się karnawał na sambodromo. W głowie rozbrzmiewa mi tysiąc werbli. Po głosie poznaję, że kobietę-zjawę zawołał jakiś starszy mężczyzna. Może sam Chrystus-Człowiek?
Wychodzę przed dom. Po chwili pojawia się pijany Wiesław razem z ochroniarzem. Goryl patrzy na nas z pogardą jak na karaluchy i ręką pokazuje, żebyśmy zabierali swoje szanowne, blade tyłki.
Ochroniarz odprowadza nas do bramy. Czuję jego złość, że przez nas musiał wejść na górę. Brazylijczycy nie lubią zbędnego wysiłku. Gdy zamyka bramę, boję się, że strzeli do nas – z zemsty lub dla zabawy.
Wiesław skrzywiony opiera się o wysoki mur i trzyma za brzuch.
– Co ci zrobili? – pytam. – Pobili cię?
– Nie, to nie oni. Gorzej. To ta polska knajpa. Zatruli mnie tymi plackami albo śmietaną.
Kuli się z bólu.
– Mam takie ataki, że ciężko wytrzymać.
– Dobre, dobre, bardzo dobre – mówi Karol naśladując kelnera, gdy siedzimy w taksówce. Wiesław jęczy i patrzy na nas spode łba, chociaż uratowaliśmy mu życie. Kupuję lekarstwo na ból brzucha w aptece całodobowej, naprzeciwko hotelu. Może mu pomoże.
– Poużywałeś coś sobie przynajmniej czy cały czas siedziałeś w kiblu? – śmieje się Karol, gdy już jesteśmy w hotelu.
– Pewnie, że sobie poużywałem. Ja bym sobie nie poużywał?! Ja?! – Wiesław zgrywa kozaka wymachując rękami, ale po chwili na jego twarzy znów widać bolesny grymas. Każdy idzie do swojego pokoju.
Gdy kładę się do łóżka jestem tak zmęczony, że nie mam nawet siły pomyśleć, jak bardzo piekielny był to dzień.